Artykuły

Czatowanie na śmierć

Wrocławskie przedstawienie otwiera scena internetowego czatu. Cholera, jak pokazać czat w teatrze? W tekście dramatu Igora Bauersimy 38-letniego szwajcarskiego dramaturga i reżysera, Julia siedzi po prostu przed komputerem i stuka w klawiaturę. Reżyser Andrzej Majczak przyjmuje inne założenie - w wirtualnym świecie rozmówcy nie mają ze sobą kontaktu wzrokowego. Dlatego dziewczyna, która weszła na scenę, mówi do publiczności na tle białego ekranu, ale jakby nas nie widziała i sama była niewidzialna. "Kto chciałby ze mną popełnić samobójstwo?" - pyta. Przez dłuższą chwilę nikt się nie rusza, aż w końcu z widowni wstaje pewien chłopak i mówi: "Ja". Nie znamy motywów jego decyzji. Może chce skorzystać z okazji i przelecieć za darmo fajną laskę? A może po prostu się wygłupia, bo wie, że wbrew pozorom niczego nie ryzykuje. Czym jest śmierć? Po prostu obraz zawiesza się jak ekran przeciążonego komputera. Człowiek znika jak plik z opróżnionego kosza na pulpicie.

Kiedy August rozmawia z Julią, w rzeczywistości jest o kilka centymetrów od jej twarzy, ale tak naprawdę jakby o kilometry dalej. Aktorzy Majczaka w scenie czatu nie widzą się. I zaraz cięcie, zmiana miejsca akcji - jesteśmy na szczycie góry. W dole przepaść i morze. Reżyser ogranicza inscenizację do minimum - potrzebuje tylko chropowatego, rozległego podestu, po którym chodzą bohaterowie, i jednej białej zastawki pełniącej funkcję ekranu w scenie "czatowej". Potem ustawiona pod kątem stanie się krawędzią górskiego urwiska. Bohaterowie w zimowych kurtkach i z plecakami rozbijają obozowisko, ostatnią bazę przed samobójczym skokiem w przepaść. Któreś wyjmuje kamerę. Zbliżenie ich twarzy pojawia się na gigantycznym ekranie zawieszonym w głębi. I nagle są sobie bliscy, przyjaźni. Wszystko jasne - żeby ludzie mogli się naprawdę zobaczyć, muszą siebie sfilmować.

Katarzyna Strączek i Marcin Tyrol to para młodych aktorów tuż po studiach. Nowe twarze, łatwe do utożsamienia z pewnym pokoleniem. Ich bohaterowie to zwykli młodzi ludzie, żadne tam depresyjne odludki. Są dobrze ubrani, przystojni, zadowoleni z życia. A jednak czują, że coś zgrzyta w ich uporządkowanym świecie.

Fundują sobie więc jedną noc uniesienia i domniemanej miłości w zapierającej dech w piersiach scenerii norweskich fiordów. Przez chwilę wydaje się, że ich przygoda skończy się melodramatem - niedoszli samobójcy zakochują się w sobie i wygląda, że zostaną razem. Ale tak dobrze nie ma. Ta noc, kilka godzin rozmowy muszą im wystarczyć za całe życie. Bohaterowie "norway.today" ujrzą w jednej ze scen zorzę polarną; nikt od 50 lat nie widział jej tak daleko na południe. W każdym innym dramacie byłby to punkt zwrotny, chłopak i dziewczyna zrozumieliby, że ich wspólne życie ma sens. Ale kochankowie ze sztuki Bauersimy nie umieją tego znaku tak zinterpretować. Julia i August po prostu filmują niezwykłe światło na niebie. Nie chcą widzieć, czym jest i dlaczego tylko oni mogli je zobaczyć. "Tak do końca niczego nie ma" - mówi chłopak.

Dlatego od prawdziwego aktu seksualnego lepsze, pełniejsze wydaje się im jego wyobrażenie, fantazja erotyczna. Scena, w której kochankowie opowiadają sobie, jak mógłby wyglądać ich pierwszy raz, jest jedną z najpiękniejszych, jakie widziałem ostatnio w teatrze.

Bauersima zawiesza w swoim dramacie jednoznaczność zakończenia. Pisze tylko, że bohaterowie "odchodzą". Majczak jest bardziej gorzki. Jego aktorzy po wygłoszeniu ostatnich kwestii schodzą za kulisy, a na ekranie zostaje twarz Augusta mówiącego: "Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Nie miałem żadnego powodu". Czyli skoczył. Trzymał Julię za rękę i skoczył. Oboje przeżyli 10 sekund wspólnego lotu, może jeszcze mniej. Chcę wierzyć, że August umarł, bo nie umiał zdecydowanej na śmierć Julii odmówić swojej własnej śmierci. Śmierć była dla niego aktem miłosnej odpowiedzialności.

W spektaklu Maj czaka ostatnia doba kochanków z Internetu dowodzi, że miłość istnieje. Nie ma jednak miejsca, gdzie mogłaby przetrwać. Bo jest miłość, ale nie ma świata. W rzeczywistości wirtualnej jesteśmy otoczeni przez lustra i ekrany powielające ludzi i przedmioty. Zaciera się granica między nami a naszym odbiciem. Dlatego spotykamy się naprawdę tylko w chwili śmierci.

"norway.today" przygotował miody reżyser po krakowskiej szkole. Wrocławskie przedstawienie to dopiero jego druga praca w teatrze. Ale już widać zalążki własnego stylu. Reżyser usuwa się na drugi plan, bo bardziej od ujawniania swojej wszechmocy interesuje go przekładanie na język teatru nieprzekładalnych z pozoru międzyludzkich relacji, w jakie wchodzimy, surfując po Sieci.

To kolejne po "Przypadku Klary" i "Chlebie powszednim" Pawła Miśkiewicza przedstawienie Teatru Polskiego z Wrocławia, w którym wykluwa się nowa, bardzo współczesna estetyka sceniczna. Odmienna od propozycji Warlikowskiego i Jarzyny z warszawskich Rozmaitości, bo nie rozcina chirurgicznie człowieka, nie patroszy jego przerażonego wnętrza, tylko każe mu się przeglądać we własnych odbiciach. Czyni z jego sfilmowanej twarzy i ciała emocjonalną mapę, na której trzeba samemu odnaleźć te najważniejsze źródła bólu i lęku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji