Teatr rzeczy ostatecznych
Teatr im. S. I. Witkiewicza w Zakopanem został już przez naszą prasę przywitany. Trzon zespołu stanowią młodzi absolwenci krakowskiej PWST. Wspólnie pracowali już w czasie studiów, w ramach koła naukowego. Była to praca laboratoryjna nad Witkacym. Jej rezultat to premiera "Pragmatystów" w sierpniu 1984 roku w Zakopanem. Postanowili pracować razem nie przyjmując propozycji etatów w teatrach zawodowych. Wybrali Zakopane ze względu na tradycje teatralne (w szczególności witkacowskie) tego miasta. Część z nich wspólnie z Julią Wernio (drugim obok Andrzeja Dziuka reżyserem w tym teatrze) zaczęła pracować w teatrze wałbrzyskim, gdzie próbowali stworzyć autonomiczną grupę. Miejsce nie okazało się jednak dość szczęśliwe. Tymczasem w Zakopanem zespół nie miał ani własnej sali, ani jasno określonego statusu prawno-administracyjnego. Rozpoczynali jednak z wyraźnym programem i chęcią robienia teatru właśnie tam - w Zakopanem. Nie sposób opisać wszystkich perypetii finansowych, prawnych, administracyjnych. Dzisiaj w każdym razie mają już własny teatr. Jest to sala w Profilaktycznym Domu Zdrowia im. Tytusa Chałubińskiego, którą sami wyremontowali. Zespół działał jako stowarzyszenie (sekcja zawodowa) przy Towarzystwie Miłośników Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Zakopanem. Zachowując pełną autonomię. Chciałbym bardzo mocno podkreślić, że w przypadku tego teatru chodzi nie tylko o młodość i entuzjazm, lecz przede wszystkim o przedstawienia, które znacznie różnią się od tego, co na co dzień oglądamy w teatrach. Upewniają o tym dwie ostatnie premiery w Zakopanem (obie w reżyserii Dziuka): "Dr
Faustus" Mailowe'a i "Wielki teatr świata" Calderona.
Przedstawienie "Dr Faustusa" jest na afiszu reklamowane w wielce obiecujący sposób: "Prawdziwe oblicze diabła! Piękna Helena Trojańska! Siedem Grzechów Głównych! Mrożąca krew w żyłach opowieść o Fauście! Tylko u nas! Seans nocny". Zgodnie z ostatnią zapowiedzią, spektakl rozpoczyna się o godz. 22.00, aby mógł się skończyć wraz z wybiciem północy, godziny śmierci Fausta. Drzwi prowadzące do sali zabite są skrzyżowanymi na ukos kłodami drewna. Wiszą na nich martwe ciała ptaków. Dochodzi do nas złowieszczy szum wiatru. Nagle gaśnie światło. Z zewnątrz wkracza z zapaloną lampą wędrowny mnich (Mefistofeles)... Inscenizowany na wstępie - na cienkiej granicy żartu i powagi - "teatr grozy" przerodzi się wkrótce w prawdziwą grozę teatru ludzkich namiętności. Wkraczamy tam prowadzeni przez Mefistofelesa. Tekst dramatu. Marlowe`a został przez reżysera poddany dość daleko idącej przeróbce. Z postaci dramatu zostały tylko: Faustus, Mefistofeles, Siedem Grzechów i Piękna Helena. W przedstawieniu wykorzystano wiersze Johna Donne'a jako namiętne monologi Fausta. Rytm przedstawienia, budują kolejne pojawiania się Grzechów (wszystkie grane przez jedną aktorkę - Dorotę Ficoń) i narastanie tragicznej samowiedzy Fausta (Krzysztof Łakomik). Ostatnia godzina życia Fausta, dramatyczna kulminacja jego losu, zostaje ujęta w przedstawieniu w strukturę czarnej mszy, bluźnierczego obrzędu. Miejscem jego spełnienia jest kwadratowy podest otoczony z czterech stron widownią. Z okrągłego otworu w suficie pada na scenę krąg światła, który tworzy sugestię innej, znajdującej się "ponad" przestrzeni, ale równocześnie zamyka bohatera w kole jego udręczonej świadomości. To przedstawienie zbudowane jest na gwałtownym zderzeniu światła i ciemności. Potępienie, które gotuje sobie Faust, jest widziane w perspektywie możliwej, ale dla niego niedosięgłej, Łaski. W krótkich przebłyskach świadomości, potęgującej ból oczekiwanego potępienia, rozświetlają się z dwóch stron, za plecami widzów jasne przestrzenie z postaciami aniołów (białego i czarnego). Tragedia Fausta zostaje wpisana w misteryjny układ przestrzeni, która będąc modelem świata rozpiętego między siłami Dobra i Zła jest także gwarancją wolności człowieka, jego wyboru i tragiczności.
Przedstawienie ma w sobie coś z Artaudowskiego "przywoływania demonów". Czarnego obrzędu, który za pomocą magii i bluźnierczego przetworzenia liturgicznych gestów wywołuje ciemne moce. Odczuwa się w tym przedstawieniu napięcie prawdziwego ryzyka, że przywołane demony mogą się wymknąć spod kontroli. Wrażenie to powstaje dzięki aktorom, intensywności ich gry i prawdziwości emocji. Drastyczność wielu scen jest wynikiem ekspresji doprowadzonej do skrajności. Gra aktorów jest prowadzona na granicy ich intymności. Spalająca intensywność emocji idzie jednak w parze z precyzją formy. Młodzi aktorzy - oprócz już wymienionych: Krzysztof Najbor (Mefistofeles) - zachwycają swoją elastycznością, zdolnością do transformacji, świadomością własnego ciała i głosu. Grzechy grane przez Dorotę Ficoń noszą maskę śmierci, kolejne kostiumy różnią się od siebie barwą, ale w kroju i fakturze są do siebie bardzo podobne. Każde wejście aktorki jest jednak odmienną kreacją. Alegoryczne postaci Grzechów wypełniają ludzkie - przerażające, bo doprowadzone do krystalicznej formy - namiętności. Krzysztof Najbor - jak na szatana przystało - zmienia oblicza, cały jest duchem, bezustanną transformacją. Jest nie tylko demonem zła. Grany przez niego Mefistofeles ma w sobie także coś dionizyjskiego, jest wyzwolonym żywiołem życia. Dość znaczącego przesunięcia dokonał Dziuk w scenie z Piękną Heleną (znowu Dorota Ficoń).
Z białego całunu odwija Faustus postać nagiej kobiety. Jest to nagłe doświadczenie miłosnej obecności drugiego człowieka: cud spotkania i odkrycia ludzkiego piękna. Wypełnia tę scenę sublimowany, ale intensywny erotyzm. I jak żarliwa modlitwa brzmi mówiony przez Krzysztofa Łakomika miłosny wiersz Donne'a.
Przedstawienie zbudowane na prawdziwie tragicznym napięciu, jest równocześnie utrzymane w klimacie czarnej groteski (kapela Duchów towarzysząca tragedii Faustusa), prawda namiętności i uczuć zderzona jest z szarlatanerią magicznych zaklęć i dwuznaczną grozą "czarnej mszy". Teatr ten nie lubi czystych kategorii estetycznych. W tym pomieszaniu materii kryje się piękno i okrucieństwo przedstawienia. Jest w nim także prawdziwa tragedia ludzkiego samozniszczenia, a to dzięki pięknie i przejmująco prowadzonej przez Krzysztofa Łakomika roli Faustusa.
Sądzę, że "Dr Faustus" stanowi obecnie najbardziej dojrzałe dzieło młodego teatru. Przedstawienie, które ustawia poprzeczkę bardzo wysoko i każe bardzo poważnie mówić o tym teatrze. Najnowsza premiera - "Wielki teatr świata" Calderona (prapremiera polska!) jest przedstawieniem jakby nie dopełnionym, ciągle jeszcze bardziej szkicem, kryjącym w sobie kilka możliwych konkretyzacji.
Spektakl rozpoczyna się w zupełnie pustej sali. Nagi parkiet. Publiczność - zgodnie z naturalnym odruchem - ustawia się wzdłuż czarno okotarowanych ścian. Prolog. Wchodzi Autor (w tej roli Andrzej Dziuk, reżyser przedstawienia), swoim obejściem sali po okręgu tworzy pierwszą sugestię przestrzeni. Pojawia się świat. Zapowiedź dramatu, który będzie obrazem ludzkiego życia od kolebki do grobu. Wjeżdżają wozy, na których będzie odegrany dramat. Zakapturzone postaci wnoszą ławki dla widzów i wysoki podest dla Autora. W jednej chwili, na naszych oczach został powołany do życia teatr - scena i widownia. Czekamy na aktorów. Już są. Tłoczą się w drzwiach, które symbolizują kołyskę, a więc narodzimy. W trykotach tworzą jeszcze bezkształtną masę, dopóki Autor nie rozda im ról. Otrzymawszy je dziękują (Król, Bogacz, Piękno, Roztropność) lub złorzeczą (Wieśniak, Biedak). Obietnica nagrody dla tych, którzy dobrze zagrają swoje role. Chwila rozgrzewki. Aktorzy ćwiczą ciała i głosy. Potem Świat rozda niezbędne rekwizyty. Tylko aktor mający zagrać Biedaka, nie otrzymawszy nic, zostanie jeszcze pozbawiony trykotu. Jego kostiumem będzie nagość. Postaci znikają w swoich mansjonach.
Jeszcze jeden "Prolog" wygłoszony przez Prawo Łaski. Stopniowo odsłaniać się będą kurtynki na wozach. Pojawiają się na nich postaci już w pełnych kostiumach. Każdy mansjon ma jedną dominantę kolorystyczną. W każdym z mansjonów rozwija się oddzielna akcja. Piękno się maluje, Bogacz obżera, Wieśniak pracuje na żarnach, Roztropność modli się, a Król kołysze się na wielkim koniu na biegunach. Biedak oczywiście nie ma własnego mansjonu, krąży prosząc o jałmużnę. To jest kulminacja przedstawienia. Głos dobiegający z sąsiedniej sali będzie kolejno wywoływał postaci, wyznaczając kres ich życia. Autor schodzi ze swojego podestu i zasłania kolejne mansjony gestem stanowczym i nieodwołalnym. Ciało Biedaka przykryje czarną płachtą. Jarząca się przed chwilą ostrymi barwami przestrzeń pogrąża się w mroku i w czerni.
Zakapturzone postaci przenoszą ławy publiczności na drugą stronę sali. Mansjony znajdują się teraz za plecami widowni. Przed nią jasno oświetlone drzwi, te, które są grobem. Wchodzą postaci ubrane znowu w trykoty, ale tak jakby nie zdążyły się do końca przebrać, jakby w pośpiechu wypadły z garderoby. Odebrane zostaną im rekwizyty. Chwila zamieszania przy drzwiach: Biedak chce się wepchnąć przed Bogacza. Wszyscy znikają ogołoceni z tego, co ziemskie, tylko Roztropność unosi na tamten świat dobre uczynki. Z sąsiedniej sali dochodzi jeszcze jej śpiew. "Skończone życie, więc i przedstawienie.'' Na oklaski widzów aktorzy wychodzą w białych płaszczach kąpielowych (w kostiumach pozostają tylko: Autor, Świat i Prawo Łaski). Krążą jak na cyrkowej arenie. Oklaskom towarzyszy prawdziwa cyrkowa muzyka wykonywana przez kapelę.
Streściłem ten spektakl analizując tylko podstawowe działania, żeby pokazać, jak prosto jest on zbudowany, jak czystymi środkami. Uchwycony jest w nich proces tworzenia teatru, moment powoływania do istnienia widowiska. Nie jest to jednak zabawa konwencją, ponieważ Dziuk - podobnie jak Calderon - chce, aby teatr był obrazem życia, żeby był z nim tożsamy. Jeśli zachowuje przestrzeń i układ procesyjnego widowiska ma wozach, nie bawi się w stylizację. Wierzy bowiem, że konstrukcja przestrzeni jest odbiciem określonego wyobrażenia o świecie. Obrazu ludzkiego losu wpisanego w dramat Calderona reżyser - nie opatruje własnym komentarzem, nie bierze go w cudzysłów teatralnej zabawy. Chce przemawiać do nas jak najprościej, dlatego jest w stanie nas poruszyć.
Andrzej Dziuk gra Autora tak, żeby nie nasunąć podejrzeń, że postać jest wyobrażeniem Boga. Chce być tylko reżyserem, tym, który rozdaje role. Rysuje się tutaj jednak pewna wątpliwość. Po pierwsze, takie ustawienie roli jest chwilami sprzeczne z tekstem, który wygłasza Autor. Po drugie, jeśli wszystkie postaci istnieją na płaszczyźnie alegorii, trudno myśleć o Autorze wyłącznie jako o reżyserującym przedstawienie, a więc postaci istniejącej tylko ma plamie teatru. Jest oczywiście do wyobrażenia sytuacja, w której niealegoryczny. Autor wystawia alegoryczne przedstawienie. W spektaklu zakopiańskim nie jest to jednak dość czytelne. Jeśli Autor nie jest wyobrażeniem Boga, nie można zagrać ostatniej sceny "Wielkiego teatru świata" - sądu i uczty eucharystycznej. Dlatego scena ta zostaje usunięta. Postaci pojawiają się w jednych drzwiach, które są kołyską, znikają w drugich, które są grobem. Pomiędzy wejściem a wyjściem mają do odegrania krótki dramat życia. Bez Calderonowskiego finału przedstawienie przypomina schemat Beckettowskich "komedii". Ale schematyczność, którą grają aktorzy, bardziej służy powołaniu ich alegorycznej egzystencji niż uchwyceniu tragikomedii trwania, które kruszy postępujący czas.
Najtrudniejsze zadanie zostaje postawione właśnie przed aktorami. Mając do dyspozycji małe przestrzenie mansjonów, jeden podstawowy gest i kostium, który jednoznacznie określa ich rolę - muszą swój alegoryczny byt wypełnić prawdą ludzkiego trwania i umierania. Psychologię trzeba zastąpić intensywnością działań. Jest to - aby posłużyć się terminem Jana Kotta - prawdziwy teatr esencji. W zakopiańskim przedstawieniu najpełniej i najciekawiej zaistnieli w swoich rolach: Krzysztof Łakomik (Świat), Karina Krzywicka (Piękno), Krzysztof Najbor (Bogacz) i Piotr Dąbrowski (Biedak).
Do tekstu Calderona wprowadził Dziuk wiersze ks. Baki śpiewane przez Martę Szmigielską (Roztropność). Być może z przyczyny złej dyspozycji głosowej aktorki tekst ich nie docierał do publiczności. Śpiew był tylko wokalnym tłem, jędną z mansjonowych akcji, a nie kontrapunktem, elementem dramatyzującym spektakl.
Teatr Dziuka ma w sobie coś z co wieczór spełnianego święta. Jest zabawą, widowiskiem cieszącym publiczność, a z drugiej strony pyta o sprawy ostateczne. Ma ambicję ogarnięcia i rozpoznania świata. Stąd rozpiętość tonacji: od jarmarcznego buffo do misteryjnego skupienia na tajemnicach świata. Wyczulony na materię przedstawienia - barwę, dźwięk, ruch - wierzy Andrzej Dziuk, w ślad za Witkacym, że teatr jest wciąż jeszcze miejscem przeżyć istotnych.
Chciałbym ma zakończenie napisać o czymś, o czym może powinienem wspomnieć na początku. Teatr prowadzony przez Andrzeja Dziuka w Zakopanem chce być miejscem spotkań. Tych codziennych z publicznością, zawsze serdecznie witaną w drzwiach teatru przez członków zespołu i zapraszaną na herbatę, i spotkań artystów, plastyków, muzyków, ludzi teatru. W teatrze zakopiańskim istnieje galeria (wystawiano w miej prace min. Sterna i Brzozowskiego), odbywają się koncerty muzyczne, a także posiady wywodzące się z góralsko-Witkacowskiej tradycji prowadzenia rozmów istotnych (o Mieczysławie Limanowskim mówił tutaj Zbigniew Osiński). Spotkania te służą wzajemnej inspiracji, prawdziwemu porozumieniu, odnajdywaniu punktów stałych, które umożliwiają prowadzenie dialogu. Andrzej Dziuk i w swoich przedstawieniach, i w działalności teatru wydaje się postacią jakby niedzisiejszą. Wierzy bowiem w możliwość spotkania i w to, że teatr i sztuka wciąż jeszcze potrafią odsłonić, coraz rzadziej przez nas doświadczane, jedność i ład świata.