Artykuły

"Korczak" bez emocjonalnego szantażu. Historia człowieka, który zmniejszał strach

"Korczak" w reż. Roberto Skolmowskiego w Operze Podlaskiej. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Oczy wilgotnieją, siła niektórych scen wbija w fotel. A te dzieciaki! Są fantastyczne. "Korczakiem" możemy się chwalić w całej Polsce i za granicą. Opera i Filharmonia Podlaska wyprodukowała znakomity spektakl muzyczny, który może być naszym eksportowym hitem. I co ważne, uczyniła to, wykorzystując potencjał tkwiący w ludziach stąd.

Tak naprawdę słowa "wyprodukowała" i "hit" nie do końca są właściwe. W białostockim spektaklu w reż. Roberto Skolmowskiego nie ma niczego, co się z nimi kojarzy: bezdusznej maszynerii, sztampowego podejścia do tematu, nijakości. W "Korczaku" jest dokładnie odwrotnie: to widowisko wzruszające, ale bynajmniej nie łzawo-ckliwe, ascetyczne i przejmujące do głębi, zagrane na najwyższych obrotach, w ogromnym skupieniu i z zaangażowaniem.

W przypadku każdego przedsięwzięcia artystycznego opowiadającego o dramacie Holocaustu, i to jeszcze z udziałem dzieci, emocjonalny odbiór widza wydaje się oczywisty. Dzieci, śmierć... A jednak nie jest to takie proste: granicę w opowiadaniu przekroczyć jest bardzo łatwo, a cierpieniem epatować tak, że aż czynić historię niemożliwą do obejrzenia. W efekcie zaś doprowadzić do momentu, w którym widz nieoczekiwanie może poczuć się sterroryzowany emocjonalnie.

Cały szkopuł więc w tym, by tragiczną historię przedstawić na scenie prawdziwie, porywająco, rozkładając akcenty tak, by spektakl był jednocześnie widowiskiem i dla dzieci, i dla dorosłych. I białostocki "Korczak" taki właśnie jest. Realistyczny i symboliczny zarazem. Cieniujący nastroje. Liryczny i wstrząsający. Pokazujący głównego bohatera jako człowieka kochającego dzieci ponad wszystko, a jednocześnie mającego liczne słabości i dręczonego przez różne demony.

W białostockiej inscenizacji wszystko ma wpływ na ostateczny sukces. To, w jaki sposób naszego Wielkiego Doktora widzą Brytyjczycy i czemu dali wyraz we wspaniałym libretcie musicalu (Nick Stimson) i muzyce (Chris Williams).

To, w jaki sposób ich wizję odczytali polscy artyści - reżyser, aktorzy, muzycy, chórzyści, scenograf, choreograf etc.

To, jak niezwykłe możliwości daje nowoczesny budynek opery, pozwalając na sugestywne wypreparowanie ówczesnego świata i emocji.

I to wreszcie (jeśli nie przede wszystkim), jak - po gigantycznej, rocznej i pierwszej na taką skalę pracy - wypada na scenie blisko setka dzieci - z chóru dziecięcego i wyłonionych w castingu. To właśnie ta nieopanowana początkowo czereda, z każdym dniem coraz bardziej skupiona i dojrzewająca, ujarzmiona przez operowych fachowców (chapeau bas!), a jednocześnie niezatracająca dziecięcej świeżości i spontaniczności, jest nieprawdopodobną siłą spektaklu.

Śpiewają cudownie, na scenie wypadają sugestywnie. W umorusanych buziach, odzianych w kostiumy jakby żywcem sprzed 70 lat (Paweł Dobrzycki), trudno rozpoznać współczesne dzieciaki na co dzień klikające w klawiaturę, mp4, gierki najróżniejszego formatu. Przez blisko trzy godziny to po prostu pisklaki Doktora, żyjące w rzeczywistości lat 1939-42, który zagarnia je pod swoje skrzydła, cały czas dając poczucie niezależności.

***

W fabule spektaklu nie ma chronologii. Jego początek to właściwie koniec historii Korczaka i jego podopiecznych z Domu Sierot. Zdezorientowana gromadka z żydowską flagą, skupiona wokół Doktora, idzie z głębi sceny ku widowni. Już są w obozie, na rampie, widać zasieki - wszystko to scenograficznie naszkicowane jest z wielką delikatnością. Za chwilę, za pomocą przesuwających się podestów i ruchomej sceny podnoszącej się do góry, znajdują się w zamkniętej szarej przestrzeni. Jakieś dziecko mówi: "Opowiedz mi bajkę". Doktor uspokaja: "Znajdujemy się w dziwnym miejscu, ale nie bójcie się, nie jesteście same, czas na sen". Siadają, kładą tobołki, zdejmują buciki, przytulają się do siebie.

Za chwilę miejsce przypominające piwnicę?/komorę? zaczyna się zsuwać w dół, dzieci nikną z oczu, a ich buciki i pakunki są spychane na boki.

Przejmująca, symboliczna scena. Nawet po opowiedzeniu czy dwukrotnym jej obejrzeniu nie traci nic na sile oddziaływania. I już na wstępie pokazuje, jak bardzo reżyser wykorzystał plastyczną przestrzeń budynku, by uczynić spektakl sugestywnym, jednocześnie przy ogromnej ascezie inscenizacji. Bo też i asceza właśnie - przejawiająca się w scenografii i całej kompozycji spektaklu - okazuje się tu bardzo silnym orężem w uwodzeniu widza. Scena właściwie jest pusta, ale dzięki przesuwaniu poszczególnych jej części i świetnej reżyserii świateł staje się mrocznym wnętrzem komory, rampą kolejową, a w innych częściach spektaklu - arkadyjskim domem letniskowym Różyczka. W czasach, w których dzieci nie wiedziały jeszcze, co to strach.

Bardzo sugestywne jest przejście z jednej rzeczywistości w drugą - niczym granica między śmiercią a życiem, z całą jego intensywnością. Za chwilę bowiem cofamy się w jeszcze głębszą przeszłość, mroczne wnętrze zamienia się w rozświetloną przestrzeń, która wypełnia wesoły rozgardiasz. I śpiew. Wspaniały, wielogłosowy, figlarny, potężniejący, pełen zaskakujących zwrotów. Jak te dzieciaki śpiewają! Nie wdzięczą się do widza, nie są sztuczne, są sobą. A śpiew w ich wykonaniu - czy to w partiach chóralnych, czy solowych - za każdym prawie razem brzmi tak, jakby był ich drugim językiem, którym porozumiewają się ze światem.

To głosy dzieci i solistów, proste słowa piosenek i świetnie rozegrana choreografia (znakomita scena mycia umorusanych buź i zębów) budują klimat cudownego sielskiego lata, wakacjowania, wypełnionego bajkami, miłościami, codziennymi radościami, ale też smutkami dzieci, bo takie, mimo wysiłków Doktora, też się zdarzały (pięknie zaśpiewana czystymi głosikami scena między Gienią i Małgosią). Dom Sierot to świat złożony - są tu maluchy, są starsze dzieci, młodzież wreszcie, przeżywająca pierwsze uniesienia (piękny liryczny nokturn na trzy głosy między Gołdą, Basią i Markiem) i układająca plany (zabawny duet Izaak i Bula). Libretto zgrabnie pokazuje niuanse codziennego życia: podział na Żydów i Polaków w sierocińcu, bitki między chłopakami, sądy koleżeńskie, sposób, w jaki Korczak wychowuje dzieci. To wielogłosowe naturalne sceny pulsujące emocjami, szkicujące codzienność Domu Sierot.

***

I nagle ów ciepły klimat zostaje zniszczony, wkrada się niepokój - w muzyce, za sprawą kolejnych postaci. Na oczach widza powstaje getto (świetna scenograficznie scena), odbywa się selekcja, rozdawanie opasek. A potem wydarzenia biegną błyskawicznie, wszystko zmierza do nieuchronnego finału. Doktor na ulicy żebrzący o jedzenie dla swoich podopiecznych, Doktor wśród ludzi - duchów, wygłodniałych, z pustym wzrokiem. Doktor w klubie Trzynastu, gdzie zbierają się żydowscy szmalcownicy, gangsterzy, prostytutki, w szoku oglądający świat całkowicie zaprzeczający jego wartościom.

Korczak coraz bardziej jest zgnębiony, traci siły (w jego rolę w spektaklach wcielają się interesująco - choć każdy nieco inaczej - aktorzy Teatru Muzycznego Roma - Damian Aleksander i Tomasz Steciuk).

To postać na szczęście wielowymiarowa - bynajmniej nie posągowa. Ma swoje słabości - alkohol, trudności w relacji z kochającą go Stefą (Dorota Radomska/Anita Steciuk). Przytłacza go wszystko - co widać w opuszczeniu ramion, głosie, przejmującym płaczu, na który pozwala sobie w obecności współpracownicy. Przy dzieciach cały czas stara się trzymać twarz - byleby tylko się nie przeraziły. Widać jednak, jak bardzo staje się bezradny, jaki nosi ciężar, jak bolą go słowa, gdy jeden z wychowanków staje się gangsterem kupczącym cudzym życiem i śmiejącym się mu w twarz: "chcę ci pokazać, jak mało nauczyłem się w sierocińcu". Korczak odżywa tylko na chwilę - w pięknej scenie snu, w której dramat getta na chwilę wygładza wspomnienie z dzieciństwa.

Z pochyloną postacią Doktora kontrastuje ostro wyprostowany esesman (Prześladowca - Przemysław Borys), demoniczna postać, wcielone zło. Co ciekawe - Niemcy w spektaklu to ledwie dwie-trzy osoby. Ale sugestywnie prezentująca się postać Prześladowcy i mechanicznie śpiewany przez niego lejtmotyw o likwidacji, determinacji itp. wystarcza w zupełności, by mieć poczucie, że to iście szatańska maszyna śmierci.

Całej tej wypełniającej scenę kilkudziesięcioosobowej rzesze oraz bogatej muzycznie kompozycji Chrisa Williamsa musi muzycznie sprostać zaledwie 12-osobowa grupa muzyków w orkiestronie. I czyni to znakomicie. Pod batutą dyrygenta Tadeusza Płatka wyczarowuje wspaniałe dźwięki, buduje dramaturgiczne napięcie, podkreśla arkadyjskość i tragizm scen. Muzyka jest tu jak osnowa podtrzymująca konstrukcję całego spektaklu: delikatna, nienarzucająca się, a jednocześnie silna i wyrazista. Muzycy grają z lekkością, jakby tkali ażurowy muzyczny dywan. Odbijają się w nim wszystkie emocje, jest klezmerska nuta, figlarny klimat, monumentalizm, niepokój. To muzyka nierozerwalnie związana ze spektaklem, a jednocześnie samodzielna - mogłaby funkcjonować bez niego.

Ostatnia scena spina spektakl mocną klamrą, przychodzi nieuchronny finał. - Czy już jesteśmy na Kryształowej Górze? - pyta któreś dziecko w mroku.

Trzeba chwili, by wrócić do rzeczywistości.

Bilety

Do końca października bilety na spektakl są wyprzedane, ale można kupować już bilety na listopad i grudzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji