Artykuły

Dotyk i usta

Otwarty tylko w sezonie letnim, sopocki teatr Atelier im. Agnieszki Osieckiej, nie proponuje letniego repertuaru. Po ubiegłorocznych "Demonach" i "Darciu pierza", przyszedł czas na Samuela Becketta.

Tragedia ludzkiego życia, naznaczonego świadomością śmierci, pustka i gorzki komizm człowieczych poczynań, życie, które jest cierpieniem już od narodzin i przez które tylko czasem prześwieca promyk nadziei. O tym opowiada Samuel Beckett. O tym mówi w swoim przedstawieniu André Hübner-Ochodlo.

Projekt sceniczny "Noc i sny", którym sopockie Atelier zainaugurowało właśnie swój szósty plażowy sezon, złożony został z kilku jednoaktówek i scenariusza filmowego Becketta, pod zapożyczonym od pieśni Franciszka Schuberta tytułem.

Na teatralne miniatury autora "Czekając na Godota", reżyser spektaklu znalazł atrakcyjny pomysł. Żywy plan przenika się tu w zręczny sposób z sekwencjami filmowymi, zaś prolog "Nocy i snów", czyli "Katastrofę", przygotowano częściowo w konwencji słuchowiska.

Kiedy rozlega się głos Krzysztofa Gordona (Reżyser) i Marii Ciunelis (Asystentka) na umieszczonym na proscenium podium dostrzegamy sylwetkę Marka Richtera (Protagonista). U Hübnera-Ochodlo Asystentka ma pomocnika. Gra go Bartłomiej Bobrowski, tegoroczny absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej, który jak automat wykonuje polecenia Asystentki. Obiektem rozlegającego się z głośników dialogu jest nieruchomy Protagonista. To jego, wedle swoich potrzeb, kształtuje Reżyser. Stwórca, wielki kreator, Bóg, diabeł? Kiedy bezwładna postać ożyje, trzeba będzie wypełnić ją treścią, umotywować jej istnienie. Odbędzie się więc ciąg dalszy "Nocy i snów".

Marek Richter jest nieustannie obecny na scenie. Subtelnym gestem czy poruszeniem ciała komentuje historię rozgrywającą się w filmie. Jego twarz, starzejąca się stopniowo, demonstrująca brzydotę, wraz z kolejnymi napisami pojawia się na ekranie. To ktoś, kto jest niemym obserwatorem zdarzeń. To ktoś, kto "przedłużenie" swojego bycia znajdzie dopiero we "Fragmencie dramatycznym I", zainscenizowanym na terenie byłej żarnowieckiej elektrowni (jak można się domyślać z podziękowań złożonych Specjalnej strefie ekonomicznej w Żarnowcu, zamieszczonych w programie). W tym miejscu, gdzieś na końcu świata, pomiędzy ślepym A (Marek Richter) i sparaliżowanym B (Krzysztof Gordon) odbywa się rozmowa, w której słowa mają wypełnić poczucie pustki. Życie pełne cierpień (także fizycznych) odarte tu zostało z metafizyki. W zapomnianym przez Boga miejscu pozostał ból istnienia.

Samotność i rozpacz z powodu konieczności życia najmocniej zabrzmiały w pięknie pokazanych dramatycznych sekwencjach "Kroków" i "Nie ja" ("Usta"). Olbrzymi ekran zawieszony w centralnym punkcie sceny, stał się w "Krokach" parawanem, zza którego wychodzi May. Obsadzona w tej roli warszawska aktorka Maria Ciunelis, obdarzona magiczną urodą, łatwo podlegającą metamorfozie, ubrana została w białą suknię z maleńkim kołnierzykiem, która oznaczać może zarówno niewinność, jak i śmierć. Jej krucha sylwetka, rytmiczny dźwięk kroków, którymi przemierza krótki odcinek scenicznej przestrzeni, w sposób niezwykle przejmujący pokazują "cierpienie życia". Kiedy aktorka pozostaje na scenie po swoim monologu o "dziwnej dziewczynce", trudno oderwać od niej oczy. Trzeba słyszeć, jak skarga i chłód w jej głosie przechodzą w troskliwą czułość, by zrozumieć trafność tej obsadowej decyzji reżysera. Odkąd pamiętam, aktorstwo Ciunelis łączy w sobie pastelowy liryzm z przejmującym dramatyzmem. Tak samo jest w sopockim przedstawieniu. Alina Lipnicka w roli Matki siedzi na bujanym fotelu w czarnej koronkowej sukni, szczelnie opinającej całą postać. Siła głosu starej kobiety w interpretacji Lipnickiej rozpięta jest między cichą pretensją a bolesnym poczuciem krzywdy, zamkniętym w szlochu. Kiedy aktorka, skulona w fotelu, decyduje się na ton bliski patosu, na widowni jest kompletna cisza. Jak inaczej pokazać rozpacz starego samotnego człowieka? To chyba pierwsza rola Aliny Lipnickiej, w której zabrzmiały prawdziwe tragiczne dźwięki. W "Krokach" dwie kobiety również mówią po to, by mówić. Człowiek, który mówi - żyje. Człowiek, który mówi do drugiego człowieka chce zapomnieć o bezcelowości swojego życia.

Największe wrażenie w projekcie scenicznym Atelier robi jednoaktówka "Nie ja", czyli monolog Ust, opowiadających o jakiejś kobiecie, o jakimś istnieniu, czyli o nas. Kiedy ekran wypeima?się powiększonymi do monstrualnych rozmiarów wargami, które rozchylają się, by nas zagadać (głosem Aliny Lipnickiej), treść słów przestaje być ważna. Rwany potok Beckettowskich wersów zalewa nas, powodując lęk... Siedząc blisko sceny, odnosi się bowiem wrażenie, że olbrzymie czerwone usta, z wypełniającymi je zębami, z mięsistym językiem - zaraz nas pożrą. To efektowny, szokujący pomysł lubiącego inscenizacyjne niespodzianki André Hübnera-Ochodlo. Ten zabieg w sposób niezwykle prosty pokazuje jedną z najistotniejszych prawd w twórczości Becketta - usta są przekaźnikiem treści, to dzięki nim możliwy jest kontakt z drugim człowiekiem. Choć słowa nie muszą nic znaczyć. Wystarczy, że wypełnią pustkę.

Świat uruchomiony przez Reżysera z "Katastrofy", ten świat, na który jesteśmy skazani z chwilą przyjścia, świat bez sensu, bez uczuć, świat, którego jesteśmy marionetkami, kończy się w Atelier z chwilą błyśnięcia na ekranie napisu: "Gaszę". To klamra, która się zamyka, ale to również znak, nie pozostawiający nam żadnej nadziei. Równolegle do finałowego hasła, Marek Richter wykonuje na swoim podium taneczną etiudę. Ciało, uruchomione przez Reżysera z prologu, znów przemówiło. Dzięki podpowiedzi w jubileuszowym wydawnictwie teatru, wiem, że to taichi. Ale po co? Tego nie wiem.

Choć rzeczywistość, pokazana nam w plażowym teatrze, budzi chęć utopienia się w falach Bałtyku, to jednak jest w "Nocy i snach" coś, co daje promyk nadziei. Są to filmowe obrazy z udziałem Marka Richtera. Kiedy jego posiwiała głowa opada jak piórko, pojawiają się dłonie. Ich dotyk, w połączeniu ze spokojną pieśnią Schuberta, kreuje zupełnie odmienną jakość. Ten nowy obraz pokazuje, że tragicznym wyrazem człowieczeństwa jest nie tylko mówienie, ale i dotykanie. A to już oznacza prawdziwą bliskość.

Najnowsza repertuarowa propozycja teatru Atelier to dobra i jedyna w Trójmieście okazja do obcowania z twórczością Becketta. Jeśli chcemy wsłuchać się i zapatrzeć w "tragedię ludzką", mamy taką możliwość. To, co mi najbardziej w "Nocy i snach" przeszkadzało, to zbyt intensywna filmowa rzeczywistość na scenie. W teatrze najbardziej lubię obcować z żywymi ludźmi. Na towarzystwo tych z celuloidu godzę się tylko w kinie.

Na koniec odnotować trzeba koniecznie poligraficzne inicjatywy Atelier. Przedstawieniom "Nocy i snów" towarzyszy ciekawy plakat, na którym fragmenty twarzy Marka Richtera i Samuela Becketta układają się w jedno męskie oblicze. W dniu premiery z kolei pojawił się album, dokumentujący 10 sezonów sopockiego teatru, niezwykle starannie opracowany graficznie przez Grzegorza Siemianowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji