Artykuły

Wyzwolenie

Temat "Tanga Gombro­wicz" miał być bardzo aktual­ny: zderzenie polskości z tym, co "obce". Grabowski chciał pokazać, że nic, co swojskie, już wkrótce nie będzie takim, jakie było.

"Mikołaj Grabowski, jak mało kto w dzi­siejszym teatrze, dobrze wie, na czym Gom­browicz polega. Oto Gombrowicz - myśl Gombrowicza - trafił na kogoś, kto jest nie tylko bardzo inteligentnym interpretatorem, ale kto jeszcze pokazuje, jak Gombrowicz jest dla niego osobiście ważny" - pisał swe­go czasu Janusz Majcherek. Przygoda z Gombrowiczem zaczęła się dla Grabow­skiego w połowie lat 70. Był wtedy akto­rem Teatru im. Słowackiego i równolegle studiował reżyserię. Wbrew metryce i wa­runkom zagrał Ojca w "Ślubie" Krystyny Skuszanki, a recenzenci zachwycili się fa­scynującym sposobem mówienia przez nie­go tekstu Gombrowicza.

W tej roli należy szukać źródeł później­szego teatru Mikołaja Grabowskiego, jego wieloletniej strategii artystycznej. Grabow­ski odkrył w Gombrowiczu prowincjusza takiego, jak on sam: wszak Alwernia, z któ­rej wywodzi się reżyser, to prawie Małoszyce. Jego wzorem nauczył się przekuwać wady w zalety, zrozumiał, że sztuka to przede wszystkim wyrażanie siebie. Długo zastanawiał się, o czym autor "Ślubu" chciałby mówić, gdyby żył w Polsce Gra­bowskiego. I jak on, Grabowski, mógłby się w jego imieniu wypowiedzieć. To dlatego inscenizował "Trans-Atlantyk" aż trzy razy, dwukrotnie "Dziennik" - jako spektakl te­lewizyjny i monodram, "Iwonę..." w Jele­niej Górze i "Ślub" w Grazu. Gombrowicz był dla reżysera wytrychem, otwierającym drzwi do rzeczywistości, nauczycielem myślenia i mówienia o niej.

ARGENTYŃSKI KOZIOŁ OFIARNY

Pisanie o spektaklu "Tango Gombro­wicz", fascynującym dla biografów Miko­łaja Grabowskiego, a płytkim i chaotycz­nym dla zwyczajnych, niewtajemniczonych widzów, staje się mimowolnie rekonstruk­cją reżyserskich intencji, a nie analizą efek­tu artystycznego.

Podejrzewam, że naczelnym tematem tej inscenizacji miało być zderzenie dwóch światów - żywiołu polskości z żywiołem argentyńskim. Obyczajów, mitów, iluzji, temperamentów, strategii twórczych, postaci miłości. Grabowski chciał dotrzeć do kon­statacji, że nic, co polskie, osobne, prowin­cjonalne w tym zderzeniu nie pozostanie takim, jakie było dotąd. Poznanie Innego w jego spektaklu można odczytać jako Naśla­dowanie Innego. Sceniczny Gombrowicz zmienia się, chłonie to, co dla niego nowe, przewartościowuje swoje myślenie, patrzenie, doznawanie. Przybiera kolejne maski - nie, jak prawdziwy Gombrowicz, dla kapry­su tylko - ale z konieczności. Autor "Dzien­nika" i narrator "Trans-Atlantyku" byliby więc wedle Grabowskiego symboliczną fi­gurą nas wszystkich, kozłem ofiarnym, któ­ry 50 lat temu przeżył to, co dopiero teraz staje się naszym udziałem.

Kiedyś reżyser z pomocą "Trans-Atlantyku" bił nas po pysku i drwiąc z narodo­wych przywar, automatycznie je uwznioślał: patrzcie, jacy piękni jesteśmy w naszej py­sze, brzydocie, głupocie, bzdurze. Jacy eg­zotyczni, jacy wyjątkowi! Przecież takie były jego polskie portrety zbiorowe w Gom­browiczu, Schaefferze, Słobodzianku. Tak zawsze brzmiał na przykład podskórny te­mat pojedynku Witolda z Borgesem z "Trans-Atlantyku". Dziś w tej samej scenie Grabowski przenosi akcent na fascynację tym, co nie nasze: wyrafinowaniem kultu­ry, maestrią erudycji, swobodą seksualną, kultem złego smaku.

"Trans-Atlantyk" pojawia się w "Tangu Gombrowicz" w postaci cytatów z dawnych realizacji tego utworu przez Grabowskiego. Reżyser sprawdza, co z tych scen ocalało, nie zmie­niając ustawień sytuacji, pomy­słów inscenizacyjnych. Jakby szukał w nim wyłącznie fabuły, a nie stylistycznego strumienia, spotworniałego języka. A prze­cież w tych dawnych gombrowiczowskich przedstawieniach Grabowskiego świat, który zna­liśmy z codzienności i z literatu­ry, bywał opowiadany na scenie niby znanym, a jednak nie znanym językiem. Bo słowa i to, co działo się na scenie, nie pasowały do siebie, pomiędzy opis a opisy­wany przedmiot wciskała się luka, niepoko­jąca nieoczywistość, z którą musiała sobie poradzić teatralna składnia. Wydawało się wręcz, że nieważne, "o czym" mówili akto­rzy, ale "jak" i "gdzie".

W krakowskim "Tangu..." reżyser skupia się na zdarzeniach i obrazach. Streszcza, a nie przekłada. Sceniczny język nie dorasta do skali gombrowiczowskiej narracji.

CZTERY SŁONIE, ZIELONE SŁONIE...

W pierwszej scenie "Tanga Gombrowicz" Jerzy Trela siedzi przy maszynie do pisania i wygłasza słynną frazę: "Poniedziałek-ja". Potem przez drzwi i kulisy wpychają się ko­lejni Gombrowicze - z wtorku, środy i czwartku. Obok zmęczonego, gorzkiego bohatera Treli, jest męski, arystokratyczny Gombrowicz Jana Frycza, artysta-prowokator Krzysztofa Globisza, dwuznaczny płcio­wo, opętany pożądaniem młodości i perwersji stary Witold Jana Peszka.

Zabiegiem tym reżyser nie rozwiązuje jednak zagadki Gombrowicza jako twórcy i człowieka. Konstatacja, że kryło się w nim czterech różnych ludzi, nie jest żadnym od­kryciem. Co najwyżej osobiste doznania pi­sarza zostają rozmienione na doświadcze­nie zbiorowe. Los Gombrowicza byłby więc losem polskiego artysty na obczyźnie, mówi banalnie Grabowski.

Fragmenty z "Dziennika" i "Trans-Atlan­tyku" następują w spektaklu po sobie auto­matycznie, wypowiada je ten sam aktor. Choć zmienia się język, wiek i świadomość mówiącego podmiotu, Grabowski nie roz­dziela tych materii, nie wywołuje efektu dystansu, zatrzymania, przeskoku. Może dlatego nie wiadomo, kto mówi w przed­stawieniu, czyim wzrokiem patrzymy na świat. Owszem, i Frycz, i Peszek, i Globisz, i Trela udowadniają, że każdy z osobna mógłby zagrać Gombrowicza, dotykają in­tuicyjnie prawdy o nim. Niestety - w kupie są ledwie szkicem postaci.

Nie jest tajemnicą, że reżyser długo nie mógł się zdecydować, co ma pokazać na inaugurację swojej pracy w Starym Teatrze. Czy "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiań­skiego, czy może wariacje na temat Gom­browicza, naszkicowane swego czasu na Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach?

Wahał się przed wybraniem pozy klasy­ka, a sięgnięciem po formę "lżejszą". W końcu wybrał wariant kompromisowy - zro­bił Gombrowicza a la grande spectacle, z króciutkimi happeningowymi wstawkami (Jan Frycz patroszący piłą elektryczną ster­ty gazet). Szkoda, że nie został przy cztero­osobowej, kameralnej i pokazywanej już tu i ówdzie wersji "Tanga...". Otwarta struktu­ra przedstawienia bliższa była teatralnej pró­bie lub jego własnym eksperymentom z Schaefferem i Kitowiczem. Cóż, widać ad­ministrator teatru zatriumfował nad artystą świadomym kompozycji dzie­ła. Ktoś, kto musi pamiętać, że trzeba obsadzić cały zespół, uruchomić maszynerię sceny, trafić w oczekiwania widowni, przygotować pełen rozmachu "spektakl flagowy" - wizytów­kę nowej dyrekcji.

Skąd te kalkulacje? A stąd, że Grabowski przez całe lata nie był wpuszczany jako twórca do Starego Teatru. Spychano go w rejony sztuki niższej, gorszej, doraźnej. Cierpiał na kompleks wielkich przedstawień tej sceny - Swinarskiego, Ja­rockiego, Wajdy. Teraz, kiedy swoją szansę otrzymał - zjadło go pragnienie dogodze­nia wszystkim. Niemożność powtórzenia w nowych czasach dawnej recepty na arty­styczny sukces.

WYZWOLENIE OD GOMBROWICZA

Nie byłem nigdy zwolennikiem ewolu­cji, jaką przeszedł Grabowski podczas ostat­niej trzyletniej działalności w łódzkim Te­atrze Nowym. Przez ten okres reżyser ustatecznił się, rzucił w kąt publicystykę, po­chylił się z namaszczeniem nad klasyką, wy­gładził kanty, wzgardził dysonansami. Z wodzireja stał się wychowawcą młodzieży. Nie wiem, czy się opłaciło.

W "Tangu..." brakuje mi najbardziej, za­pamiętanej z telewizyjnych spektakli, eks­pansywnej osobowości aktora i reżysera, jego rozpychania się łokciami, wigoru i bez­czelności w uznawaniu się za ucieleśnie lub tylko duchowego partnera Gombrowicza. Grabowski reżyseruje obecnie ze ściśniętym gardłem, jakby nie wierzył w sens i potrze­bę dalszego mierzenia się z Gombrowiczem. Jakby odklejał się od jego słów, jakby brzmiały mu podejrzanie głucho.

Wnioskując z przedpremierowych wypo­wiedzi reżysera i finalnego rezultatu pracy wychodzi na to, że Grabowski zrobił "Tan­go..." także i o tym, że mistrz młodości, pa­tron teatru przestał być jego autorem. Że już Gombrowicza nie słyszy, nie potrzebuje.

To pierwszy spektakl gombrowiczowski Grabowskiego, w którym więcej ukrywa­nia siebie niż odsłaniania. Spektakl będący jakby odcięciem się od tego, co było. Wy­zwoleniem od Gombrowicza. Jego posta­wy i filozofii. Boję się, że już nigdy nie zo­baczymy dawnego Grabowskiego. Miejsce tamtego nieprzewidywalnego teatralnego "waryjota" zajął nobliwy Pan, starający się ze wszystkich sił nie być kontrowersyjny.

Zgoda, trzeba się wyzwalać, ale wyzwa­lać nie za bardzo. Uciekając od jednego - ucieka się zwykle ku drugiemu. Problem w tym, że Grabowski nie ma nikogo, kto mógł­by mu Gombrowicza zastąpić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji