Artykuły

Przeklęte cyfry

W roku 1910 Alfred Kerr przewidywał samounice­stwienie się dramatu aż do przemiany w rozpisa­ną na rolę gazetę - w latach trzydziestych w Sta­nach Zjednoczonych szczyt swych możliwości osią­gnął typ "reportażu scenicznego", the living newspaper, którego jednym z głównych twórców był Elmer Rice. Wydawałoby się, iż, poza innymi, ten ro­dzaj tekstów dramatycznych ma główną wadę - w zastraszającym tempie traci na aktualności. Wysta­wianie dzisiaj dramatu Rice'a wymaga więc przede wszystkim skutecznego pomysłu inscenizacyjnego. Z takim mamy do czynienia w poznańskiej wersji "Maszyny do liczenia" - jest nim antypomysł, czyli dość przewrotne względem autora przemienienie sztuki w jej własną parodię; parodię scenicznego reportażu, ekspresjonistycznego dramatu, moralitetu. Aby właściwie odczytać spektakl w Teatrze No­wym, należy sobie przede wszystkim uświadomić diametralną różnicę pomiędzy... cyfrą a liczbą. Cy­fry są znakami służącymi do zapisywania liczb. Nie posiadają osobnej wartości ani znaczenia, poza spełnianiem funkcji nominalnej. "Maszyna do licze­nia" jest dramatem cyfry - jej groteskową na pozór tragedią przeniesioną w świat ludzi. Główna para bohaterów to małżeństwo Pani i Pan Ziro - ich gośćmi i znajomymi są państwo Uan, Tuu, Trii, For i Fajw. Pan Ziro od dwudziestu pię­ciu lat pracuje w buchalterii, siedem lat minęło, odkąd dostał ostatnią podwyżkę, pracuje po osiem godzin dziennie, od ósmej do szesnastej, z wyjąt­kiem niedziel i świąt państwowych (w lipcu i sierpniu krótsze soboty plus tydzień urlopu. Za­jęcie pana Ziro to wpisywanie do kolumn cyfr dyktowanych mu przez siedzącą przy sąsiednim biurku pannę Devore, z którą byłby skłonny oże­nić się, gdyby tylko żona zmarła. Małe mie­szczańskie piekło amerykańskiego trzydziestolecia osiąga swe groteskowe apogeum w chwili morder­stwa dokonanego przez pana Ziro na Szefie - pro­sto w serce szpikulcem od rachunków. Bezpośre­dnią przyczyną afektu była wiadomość o zwolnieniu, spowodowanym wdrażaniem do przedsiębior­stwa maszyn liczących.

Gdyby chodziło o katastrofizm w tanim wydaniu, sztuka mogłaby się skończyć na wypowiedzianym z emfazą: zabiłem szefa, dziś po południu. Jedna­kowoż, choć sztuka jest amerykańska (o czym nie daje zapomnieć uporczywy motyw muzyczny ame­rykańskiego standardu), zaświaty są "raczej między­narodowe" - katabaza jest w tym spektaklu niewąt­pliwie najbardziej interesująca. Lecz trzeba przed­tem zatrzymać się jeszcze na świetnej koncepcji inscenizacyjnej reżysera (Eugeniusz Korin), który każdą główną rolę porozdawał kilku aktorom: panią Ziro i pannę Devore grają po trzy aktorki (Antoni­na Choroszy, Grażyna Korin, Daniela Popławska; Bożena Borowska, Małgorzata Łodej, Agnieszka Różańska). Pana Ziro natomiast aż sześciu męż­czyzn w różnym wieku, o różnych warunkach i odmiennych temperamentach (Janusz Andrzejewski, Wojciech Deneka, Mirosław Kropielnicki, Mariusz Puchalski, Mariusz Sabiniewicz, Waldemar Szczepa­niak). Aktorzy przerzucają sobie postaci z rąk do rąk, przejmują kwestie w pół słowa, wpadają w rytm wypowiedzi, podchwytują gesty. Po odegraniu przydzielonego fragmentu spokojnie schodzą ze sce­ny, by wrócić za chwilę w innej konfiguracji lub zająć się wygłoszeniem didaskaliów. Rozrzutność względem głównych ról jest bowiem równoważona ekonomiczną scenografią, złożoną niemal wyłącznie z dużych, czerwonych, ustawnych kloców (resztę dopowiadają wygłaszane didaskalia, w samym tek­ście okrutnie szczegółowe i rozbudowane), oraz brakiem rekwizytów, nadrabianym echoskopią i ilustracyjnością dochodzących z offu dźwięków. Sama scena morderstwa to cisza połączona z relacją o hałasie nie do zniesienia.

Jaki jest powód i wytłumaczenie aktorskiego mara­tonu, jeśli nie brać pod uwagę jedynie elementu szczerze komicznego? Dwojaki, zdaje się. Najpro­ściej: widzimy na scenie everymana, Ziro to czło­wiek - każdy, ale i człowiek - nikt, pionek, nie­wolnik. Patrząc z innej strony, można znaleźć uza­sadnienie postaci Ziro poprzez, cytowanego zresztą w programie, Pascala. Czyż nieszczęsnemu buchal­terowi nie można by włożyć w usta słów onego fi­lozofa? - "Czemu moja wiedza jest ograniczona? Mój wzrost? Moje trwanie raczej do stu lat niż do tysiąca? Jaką rację miała natura, aby mi dać to właśnie, aby wybrać raczej tę liczbę niż inną? Toć w nieskończoności liczb nie ma racji wybrać raczej tę niż inną, nic nie przemawia za tą lub ową!". Powracając do początkowego odróżnienia liczby od cyfry, przez Pascala właśnie wytłumaczyć by moż­na dramat pana Ziro, jego nieustanne cyfrotoki, je­go wyznania: "przeklęte cyfry. Nie mogę ich zapo­mnieć. Czasem wyglądają jak ludzie". Nic nie jest bowiem nieskończone i wieczne, nic tu i nic w człowieku, ale "ograniczone jednostki mnożą się w nieskończoność", zaś "jedynie liczba, która je mno­ży, jest nieskończona" - według Pascala. Wymiar eschatologiczny opowieści o panu Ziro otwiera się w drugiej części sztuki, ostatecznie po­twierdzając jej moralitetowy rodowód. Po upokarza­jącej scenie sądu i pobycie w więzieniu, po egze­kucji - Ziro trafia na cmentarz, a stamtąd na ukwiecone Pola Elizejskie. Jego karą czy nagrodą stanie się ostatecznie puste biuro, w którym będzie maniakalnie obsługiwał maszynę do liczenia, póki diabelski szef, wbrew protestom, nie wyśle go z powrotem na ziemię. Piekło było po prostu pralnią duszy. Dusza Ziro, dusza niewolnika, powróci na ziemię, by obsługiwać superhipernowoczesną ma­szynę. Na koniec ujrzymy na scenie jeszcze sześć kobiet kołyszących niemowlęta. Koło zamknęło się. Spektakl można by właściwie obejrzeć od począt­ku. Dwadzieścia pięć lat pracy w buchalterii, po osiem godzin dziennie, od ósmej do szesnastej, z wyjątkiem niedziel i świąt państwowych: w lipcu i sierpniu krótsze soboty plus tydzień urlopu. Na ile jednak może nas obejść przedwojenny amerykański katastrofizm, kojarzący się ewentualnie z proroctwa­mi naszego Witkacego?

Wbrew pozorom, sztuka Rice'a nie musi być od­czytywana tylko w duchu anachronicznych lęków cywilizacyjnych. Obok nieuchronnych skutków rozwoju techniki mamy w niej także jak najbar­dziej współczesny obraz upodobnienia i pomniej­szenia, uprzedmiotowienia jednostek, które z liczb - nosicieli wartości stały się nieledwie cyframi, znakami liczb. Nie wiem, czy może być coś bar­dziej aktualnie trwożącego, w obliczu powolnej, acz konsekwentnej cywilizacyjnej przemiany, jakiej jesteśmy świadkami: zagarniania zdobyczy kultury europejskiej przez azjatycką, okrutnego zderzenia kultu jednostki z podporządkowaniem jej intereso­wi ogółu (gdyby pan Ziro był Japończykiem, je­go los nie byłby dużo szczęśliwszy - zwolnienie z pracy groziłoby za wychylenie się poza prze­ciętny poziom w którąkolwiek ze stron). Nie są­dzę, by amerykańskie obawy Rice'a były wie­szczymi dla Europy końca wieku - jednak sche­mat "Maszyny do liczenia", jak zwykle bywa ze schematami moralitetu, zostaje w kontekście bole­śnie ukonkretniony. Niestety (?), niemalże farsowe koncepty reżysera i brawurowa gra aktorska, z dużą tendencją do absurdu, robią swoje - publiczność w Nowym wije się ze śmiechu prawie przez cały spektakl. Myślę, że do czasu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji