Dla równowagi
Jacek Sieradzki, który z anielską cierpliwością i gołębim sercem oceniał tuziny słabiutkich przedstawień, rozeźlił się niespodziewanie na Jerzego Stuhra i jego "Kontrabasistę". Sprawa byłaby prosta (Sieradzki wymierza sprawiedliwość wedle trzech - przynajmniej - kodeksów: jeden ma dla amatorów, drugi dla aktorów, trzeci - najsurowszy - dla artystów), gdyby nie fakt, że w czasie warszawskich występów można było oglądać Stuhra w spektaklu zupełnie innym od wyżej opisanego. Poprawnym i dość szlachetnym.
Publiczność, która rzeczywiście przyszła się pośmiać, siedziała przez czas jakiś trochę zawiedziona, żeby później, z przesadną nawet powagą (tak znamienną dla odbioru "życiowej" literatury), słuchać przydługiej opowieści szarego człowieczka. Stuhr panował nad widownią. Kiedy chciał, przyzwalał na śmiech i kiedy chciał, śmiech gasił. W grze Stuhra, choć można mówić o pewnej monotonii środków i - mimo miałkości tekstu - niepełnym wykorzystaniu tkwiących w nim możliwości, nie było cienia zgrywy. Rechotów nie słyszałem. "Jaj" nie było. Nie pamiętam również - a rzecz to istotna dla wywodu Sieradzkiego - żeby Stuhr rozbierał się w czasie koncertu. Przebierał się później. Suskind mnie nudził, ale patrzyłem na pracę aktora z szacunkiem należnym fachowej robocie, tym większym, że Stuhr jak ognia unikał wszystkiego, co mogło się publiczności kojarzyć z bohaterami "Wodzireja" i "Seksmisji". Nie żałuję zaś swojej wizyty w dusznej sali na którymś tam piętrze "Pekinu" przede wszystkim z powodu paru scen na początku przedstawienia...
Kameraliści ubrani w eleganckie stroje wieczorowe ładnie grają dobrą muzykę. Z tyłu, wysoki metalowy stołek, który w tej scenicznej rzeczywistości wygląda dziwaczniej niż zwykle. W każdym razie, nie można na nim usiąść godnie ani wygodnie. Wychodzi Stuhr - kontrabasista potrzebny do wykonania kolejnych utworów. Ubrany jest podobnie, ale jednak gorzej. Trochę zawstydzony i trochę także obrażony, kłania się publiczności. Cherlawe, grzecznościowe brawka. Kontrabasista siada na swoim stołku i dostraja instrument. Muzycy czekają. Wreszcie ponaglające spojrzenie jednego z nich: "jeszcze się grzebiesz?" Kontrabasista kiwa głową, jakby przepraszał za swój instrument i własną obecność. Już wiadomo, że jest orkiestrowym pariasem. Można zaczynać. Stuhr grając na kontrabasie, gra kontrabasistę świetnie. Ze staraniem, fizycznym wysiłkiem, niechęcią, znużeniem wynikającym z prostactwa basowego akompaniamentu, a potem - kiedy gra już solową partię - z oddaniem i dumą. I to jest wspaniałe. Jerzy Stuhr, zanim powiedział jedno słowo, powiedział wszystko o swoim kontrabasiście. Potem już mogło być tylko poprawnie. Ale dla tych scen warto spektakl obejrzeć.
Choć nie wierzę w tak wielką różnicę pomiędzy kolejnymi spektaklami "Kontrabasisty", wierzę, że Jacek Sieradzki oglądał gorsze przedstawienie. Monodram jest gatunkiem szczególnie chybotliwym. Zwłaszcza prezentowany liczniejszej niż klubowa widowni. W takich okolicznościach, kiedy wszystko zależy od jednego człowieka i spragnionej akurat uciechy publiczności, akcenty przesuwają się łatwo. Ale nie zawsze można zagrać Porfirego. I z pewnością nie warto z tego powodu łamać krzeseł.