Gwałt na kontrabasie czyli - urok monodramu
W latach 70 odrestaurowano pomieszczenia dawnego browaru, które nazwano szumnie Piwnicą Artystyczną. W pamięci pozostał tylko moment otwarcia: mocniejszy trunek serwowały całkiem gołe damy. Czuło się powiew wielkiego świata. Potem wszelako - pomimo sporadycznych wysiłków - poznański "Browar" przy Śniadeckich kojarzył się niemal wyłącznie z tancbudą. I oto ZPR, które "Browarem" dziś zawiadują, przygotowały nie lada niespodziankę: zaprosiły Jerzego Stuhra z "Kontrabasistą" Suskinda, a więc z przedstawieniem prezentowanym dotąd jedynie w krakowskiej Piwnicy przy Sławkowskiej, firmowanym przez Teatr Stary. Chodziły słuchy, że jest doskonałe.
I rzeczywiście takim ono jest. Przy okazji okazało się, że tzw. teatr jednego aktora ani nie umarł, ani nie jest przeżytkiem i nadal cieszyć się może wielkim powodzeniem. Wszystko zależy od tego kto go uprawia.
"Kontrabasista" zaczyna się koncertem autentycznego kwartetu obojowego. Publiczność przyjmuje reguły gry i po każdym utworze bije grzecznie brawo. Po jakimś czasie do kwartetu dołącza piąty muzyk czyli Jerzy Stuhr.
Gra na kontrabasie, ale gra naprawdę! (Musiał się tego specjalnie nauczyć). Zaczyna się muzyczny "eksperyment", oczywiście pomyślany jako zabawny persyflaż. Kontrabasista wyczynia ze swym instrumentem różne hece (przypomina to trochę tzw. teatr instrumentalny), a klasyczna muzyka ustępuje miejsca rozmaitym "izmom". Trwa to aż do samounicestwienia; muzycy po kolei wymykają się za kulisy. W końcu zostaje tylko kontrabasista. Estrada zmienia się w jego mieszkanie, zresztą sam koncert był raczej projekcją jego wyobrażeń. Marzy mu się własny zespół kameralny, ambitna muzyka, twórcza swoboda i niezależność. Tymczasem jest tylko jednym z wielu anonimowych muzyków w wielkiej państwowej orkiestrze. A na dodatek tkwi (niewidoczny) w orkiestrowym kanale. I jeszcze gra na tak mało solistycznym instrumencie jak kontrabas.
Stuhr prezentuje rzecz o artyście i o zwyczajnym człowieku, o jego niezgodzie na szarość, o jego groteskowym buncie, a jednocześnie - o próbie obrony tej zwyczajności.
Stuhr nie wzrusza, lecz przekornie rozśmiesza. Widz bawiąc się doskonale szybko orientuje się o co w tej "grze" idzie. A kontrabasista zda się mówić na końcu: śmiejecie się z siebie. Jesteście tacy sami: mali, szarzy, sfrustrowani marzyciele, zaprogramowani, anonimowi wykonawcy odgórnych poleceń. Nie potraficie się cieszyć z małego, z tego co rzetelne i uczciwe. Chociaż - pyta basista - czy śmieciarz jest się w stanie cieszyć, że lepiej sprząta śmieci od innych?
"Kontrabasista" ma formę intymnej, acz publicznej spowiedzi. Ten swoisty ekshibicjonizm narzuca aktorowi dystans. Stąd rzecz jest na poły groteskowa, momentami - kabaretowa. Ton serio pojawi się w sposób ostentacyjny dopiero w finale. Brzmi wtedy przejmująco prawdziwie. Stuhr kreśli portret przenikliwy, pełen ciepłej ironii, bardzo ludzki.
Jest w tym spektaklu znakomita scena, nie jedyna zresztą. Oto instrument jawi się kontrabasiście jako kobieta, piękna sopranistka, o której marzy. Obejmuje go więc czule jak kobietę, zaczyna delikatnie pieścić, drażniąc perwersyjnie swoim smykiem. Zrazu dźwięki są delikatne, ale potem jest już zwyczajne rżnięcie. Kontrabasista (Stuhr) gwałci brutalnie swój instrument, czyniąc to zaś gwałci jakby piękną, wymarzoną, a tak niedostępną sopranistkę, którą skrycie kocha i nienawidzi. Apoteoza i gwałt, nienawiść i uwielbienie, namiętność i pogarda... I tak jest ze wszystkim: z muzyką, instrumentem, pracą i kobietą...
Teatr 1 aktora, jakże często utożsamiany ze statycznym recitalem, okazał się wspaniałą manifestacją i teatru i aktorstwa. Potwierdza to także Jan Peszek, o którym mówi się, że jest jednym z najbardziej twórczych dziś polskich aktorów. Wykonywany przez siebie monodram Schaeffera (prezentowany w ramach Kaliskich Spotkań Teatralnych) pt. "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" wspiera ogromną inwencją i wspaniałą perfekcyjną techniką aktorską. Przedstawienie jest czymś w rodzaju prelekcji artysty na temat sztuki, swoistym strumieniem świadomości, dla którego Peszek znajduje ekwiwalent sceniczny w postaci wielce osobliwego występu, będącego prowokacją, czymś na pograniczu parateatru i happeningu.
Peszek bełkocze jedząc jabłko, włazi na drabinę, zwisa z niej głową w dół nie przestając prowadzić "wykładu", mówi o formie ugniatając ciasto, z którego potem nie może się wydostać, piłuje drewno, słowem zmaga się fizycznie z materią, której opór wywołuje w nim niesłychane emocje. W sumie wielce zabawna rzecz i znakomity teatr. Świadoma kompromitacja tego, co w sztuce nieautentyczne i bezwartościowe, "awangardowe" i muzealne. Peszek burzy również spokój biernych przeżuwaczy pseudoartystycznej papki.
Cóż to byłaby za frajda dla wielu poznańskich teatromanów, gdyby udało się "ściągnąć" do Poznania Jana Peszka i - po raz wtóry -- Jerzego Stuhra. Gdyby udało się zaprosić np. trzech panów Jerzych, a więc Nowaka (Teatr im. Słowackiego) z "Apelacją" wg Andrzejewskiego, Bończaka (Teatr Narodowy) z "Pamiętnikiem wariata" czy Gudejkę (aktora toruńskiego) z "Kwiatami dla myszy". Są to spektakle, które tzw. teatr 1 aktora czynią zjawiskiem żywym i frapującym.
Może więc poznański oddział ZPR-ów pokusiłby się o stworzenie scenki impresaryjnej, która starałaby się zapraszać najciekawsze monodramy czy tzw. teatry małych form (np. dwie krakowskie scenki: "Strefa" i "Mandale"). Może warto byłoby na scence w "Browarze" prezentować również śpiewających aktorów np. Michała Bajora, Krystynę Tkacz, Ewę Błaszczyk, Krzysztofa Kolbergera? Może ZPR-om udałoby się sprowadzić raz jeszcze do Poznania musical Strzeleckiego "Złe zachowanie"?