Lekcja z "Kontrabasisty"
Rozmowa z JERZYM STUHREM, który dziś zagra po raz sześćsetny
- Już 16 lat wykonuje Pan "Kontrabasistę" Patricka Suskinda. Zagrał Pan dokładnie 599 przedstawień nie tylko w Polsce, ale i m.in. we Włoszech, w Kanadzie, USA, Niemczech i Australii. Czy ta opowieść o nieszczęśliwym, sfrustrowanym muzyku nie nudzi się Panu?
- Oczywiście, że tak. Publiczności jednak zawdzięczam, że ten spektakl tak długo utrzymuje się w moim repertuarze. Za każdym razem na przedstawienie przychodzą inni widzowie, co powoduje, że muszę być inaczej skupiony. To mnie odświeża i nie pozwala grać rutynowo. W ciągu pierwszych 20 minut przedstawienia zawsze robię małą kalkulację. Zastanawiam się, jaka jest moja dzisiejsza publiczność? Jeżeli spostrzegam, że widzowie są rozbawieni - minimalizuję akcenty komediowe, gdy widzę, że są poważni - mocniej je akcentuję. Różni ludzie trafiają na spektakl. Pewnego dnia przyszedł do mnie, do garderoby widz, który myślał, że ja naprawdę byłem kontrabasistą i opowiadam swoją życiową historię. Był zaskoczony, gdy dowiedział się, że mówię tekst napisany przez kogoś innego.
- W swojej książce "Sercowa choroba" przypomina Pan to zdarzenie, ale pisze Pan również, że była to dla Pana najlepsza recenzja.
- Tak, z punktu widzenia realizmu psychologicznego. To wielki sukces, jeżeli można przekonać publiczność słowem. Rzadko się zdarza, że aktorzy w sposób tak realistyczny potrafią zatrzeć granicę pomiędzy sceną a widownią. Ten tekst się do tego świetnie nadaje. Nie wszystkie jednak przedstawienia były takim sukcesem. Czasem, gdy nie mam siły - poprzez inne zajęcia, a i coraz częściej przez mój wiek - nie zawsze udaje mi się (jak mówił Andrzej Wajda) poprowadzić publiczność na moich warunkach. Mam wtedy poczucie zmarnowanego wieczoru.
- Realizm przedstawienia wzmacnia Pan grą na kontrabasie. Specjalnie do tego spektaklu nauczył się Pan grać na tym instrumencie?
- Nauczyłem się to za dużo powiedziane. Raczej przyuczyłem się. Tak samo, jak do "Dużego zwierzęcia" przyuczyłem się gry na klarnecie. Przez lata, w życiu zawodowym przeszkadzało mi, że nie gram na żadnym instrumencie. Stało się to moim kompleksem i pewnie z tego powodu tak często moi bohaterowie muzykują.
- Recenzenci oglądający Pana spektakle w różnych latach twierdzą, że "Kontrabasista" się zmienia. Staje się może jakby bardziej gorzki, refleksyjny, dojrzały. To prawda?
- Na pewno tak. Ale martwi mnie przede wszystkim to, że grając ten spektakl do dziś, zmieniam ideę autora. Kontrabasista ma przecież 37 lat i kocha się w dwudziestokilkuletniej dziewczynie. Gdy młody mężczyzna, w pełni sił, pyta "dlaczego ja jej nie mogę mieć", to słowa te mają zupełnie inne znaczenie niż w ustach 54-letniego człowieka.
- Jak to się stało, że sięgnął Pan po tekst "Kontrabasisty"?
- Tłumaczka, pani Basia Woźniak zobaczyła prapremierę w Niemczech, gdzie była na stypendium, i ubłagała autora, aby mogła przetłumaczyć "Kontrabasistę". Od razu wiedziała, że jest to tekst dla mnie. Był stan wojenny, wiele osób pomagało Polakom, i stąd pewnie autor zdecydował się podarować nam ten tekst. Nie sądził wówczas, że w ciągu 16 lat - poprzez tantiemy autorskie - przyniosę mu sporo pieniędzy.
- Co Pana zafascynowało w opowieści o kontrabasiście?
- Przede wszystkim kompleks artysty i niesprawiedliwość losu. Znałem to z własnych doświadczeń. Przecież miesiącami, latami, wysłuchiwałem w garderobie sfrustrowanych kolegów, którzy mówili: dlaczego ja noszę halabardę a ktoś inny gra główne role. Poza tym, podobało mi się, że "Kontrabasista" opowiada o świecie muzyków, czyli świecie mojej żony. Mój bohater twierdzi, że orkiestra jest gorsza niż społeczeństwo. Bo w społeczeństwie można jeszcze liczyć na awans, a w orkiestrze - nie. Jesteś na zawsze - mówi - przypisany do instrumentu, który zajmuje ostatnie miejsce, on jest twoim losem. Gdy słuchałem w domu rozmów żony z kolegami, zauważałem, że nie tylko podzielają ten pogląd, ale także mówią do siebie całymi sekwencjami z "Kontrabasisty". Im głębiej wchodziłem w świat muzyków, tym bardziej zaczynałem im zazdrościć. Zdawałem sobie sprawę, że muzyk może grać wszędzie: w La Scali, w Metropolitan, a ja byłem przywiązany do słowa. Nie mogłem wyjść na scenę w innym języku.
- A jednak przełamał Pan barierę językową. Przez kilka lat grał Pan "Kontrabasistę" we Włoszech, i to po włosku.
- Wszystko zaczęło się przypadkowo. Festiwal w Par mie zaprosił mnie z recitalem. Nie lubiłem tego typu formy,
zaproponowałem więc "Kontrabasistę". Wiedziałem już wtedy, że istnieje włoskie tłumaczenie tego tekstu. Zrobił je aktor Miccheli. Okazało się jednak, że to tłumaczenie było dla mnie fatalne. Mój polski bohater mówił zawodowym slangiem, podczas gdy włoski wygłaszał językiem literackim naukowe traktaty. Ale słowo się rzekło, w Parmie na mnie czekali, nie miałem wyjścia. Zasiadłem z moją przyjaciółką Lutką Rybą, tą od Kantora, na stół postawiliśmy butelkę wina, wzięliśmy polski i niemiecki tekst. Grałem przed nią, a ona tłumaczyła. Sam już mówiłem trochę po włosku, więc było mi łatwiej. I tak przetłumaczyliśmy tekst, w trzy noce. Po premierze w Parmie impresario Andrzeja Wajdy, jeden z największych - Andreas Neuman, był pierwszy w garderobie. Powiedział: Jurek biorę to.
- Od tego czasu zaczęło się Pana blisko 3-letnie tournee po Włoszech.
- Grałem na wolnym powietrzu, z widokiem na morze, na podwórkach, przy ścianie kościoła. Musiałem grać często w największych teatrach. Tysiąc par oczu skupiało na mnie uwagę. Bardzo mnie to stresowało.
- Dziś o godz. 20 na Scenie im. St. Wyspiańskiego w krakowskiej PWST zagra Pan "Kontrabasistę" po raz sześćsetny.
- I z tego się cieszę. To przedstawienie może egzystować już tylko w takiej formule: jako pewnego typu lekcja dla kolejnych pokoleń studentów. Wydaje mi się, że szkoła jest dobrym miejscem na zmierzch tego przedstawienia.
- Pan mówi: zmierzch przedstawienia, tymczasem publiczność chce nadal oglądać "Kontrabasistę". Bilety zostają sprzedane na wiele tygodni przed spektaklem. Włoscy impresariowie proszą Pana o podpisanie kontraktów na kolejną turę przedstawień.
- Nic z tego. To trzeba uciąć. "Kontrabasista" powinien istnieć tylko w szkole teatralnej, niczym w przechowalni, zanim odejdzie do historii teatru.