Kontrabasista
Rzecz rozpoczęła się jak zwykły koncert. Pulpity, instrumenty, kwartet w tradycyjnej eleganckiej czerni... Wreszcie do trzeciego z kolei utworu zjawił się piąty muzyk - kontrabasista, i z poważną miną przyłączył się do koncertujących kolegów. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego; można by spokojnie poprzestać na zdawkowej recenzji zawierającej pochwały muzykalności, wyczucia formy, pięknego dźwięku (zwłaszcza oboju Mariusza Pędziałka), gdyby nie fakt, że kontrabasistą był... Jerzy Stuhr. Ponieważ większość widzów może nie w pełni doceni "wyczyn" aktora, zapewniam, że posiąść sztukę gry na kontrabasie wcale nie jest łatwo. Trudność zaczyna się już w momencie opanowania prawidłowego sposobu trzymania smyczka i operowania nim. Do tego dochodzi kwestia wydobycia dźwięku o żądanej wysokości (wymaga to wprawy i dobrego ucha), a wreszcie dobra, czyli głęboka, soczysta barwa instrumentu. Tu już trzeba po prostu być muzykalnym i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć...
Podziwiam Jerzego Stuhra - muzyka. Podziwiam go też jako aktora. Tekst Suskinda, wcale nie najefektowniejszy, podał tak, że słucha się go z zapartym tchem wybuchając przy tym raz po raz śmiechem.
Narzekam na tekst Suskinda, bo choć posługując się muzycznymi przenośniami mówi ciekawie i niegłupio o samotności, alienacji i nie spełnionych aspiracjach życiowych, to jednak obfituje w stwierdzenia demagogicznie, efekciarskie i niekoniecznie prawdziwe.
Niczym byłby ten tekst, gdyby nie Jerzy Stuhr. Dla niego właśnie zachęcam gorąco do wizyty w Piwnicy przy Sławkowskiej 14.