Artykuły

Rozmowa z Jerzym Stuhrem

"Kontrabasistę", monodram Patricka Suskinda, zagrał pan już ponad 600 razy. Zżył się pan chyba z bohaterem. Czasem trudno panów rozróżnić. Co pana w nim dziś naj­bardziej pociąga?

Dla mnie i pewnie dla autora sztuki naj­dziwniejsze jest dzisiaj to, że cenę kontra­basu podaję już nie w markach, lecz w eu­ro. Zamiast płyt analogowych puszczam w czasie spektaklu kompakty. Przez te 17 lat wszystko się zmieniło, upadły impe­ria, żyjemy w innym świecie, więc my dwaj - Kontrabasista i ja - też musieliśmy się zmienić. Najbardziej lubię go za to, że mam dzięki niemu bezpośredni kontakt z pub­licznością. Przyznam się pani, że nigdy nie lubiłem monodramów. Siedzi facet na sce­nie i gada do siebie, właściwie nie wiado­mo do kogo. Przecież to śmieszne. Widzo­wie są w takim spektaklu podglądaczami. Olgierd Łukaszewicz zaprosił mnie kiedyś na swój monodram złożony z psalmów. Bardzo pięknie je recytował, ale z Bogiem wolę rozmawiać sam na sam, a nie pod­glądać, jak to robi kolega. "Kontrabasista" jest pod tym względem wyjątkowy. On przecież gada nie do siebie, tylko bezpo­średnio do publiczności, która nigdy nie jest taka sama. Za każdym razem trzeba ją brać inaczej.

Miał pan kiedyś dosyć Kontrabasisty?

Proszę pani, gram "Kontrabasistę" od 1985 r. Objechałem z nim cały świat: Stany Zjednoczone, Londyn, Kanada, Australia. Od

festiwalu w Parmie w 1987 r. zaczęła się na­sza najpiękniejsza włoska przygoda. Włoskie orkiestry są międzynarodowe. Jak pani spoj­rzy na skład La Scali, to znajdzie pani nazwi­ska japońskie, rosyjskie, niemieckie. Muzycy porozumiewają się więc własnym volapikiem, dlatego mój obcy akcent nikogo nie dziwił. Kiedy mówiłem: "My Niemcy mamy najlepszych kompozytorów", byli przekona­ni, że jestem Niemcem.

Ponadto Włosi znają się na muzyce.

Mają ją we krwi, bo w Polsce widzowie czasem nie odróżniają wiolonczeli od kon­trabasu. W Italii publiczność łapała mu­zyczny klucz spektaklu. Oni kochają operę i piękne śpiewaczki, więc kiedy upragnio­na kobieta Kontrabasisty zaczynała śpiewać arię, na widowni rozlegały się szlochy, wes­tchnienia: "O Madonna, che bello". We Włoszech graliśmy w wielkich teatrach, na pięknych renesansowych podwórcach, na Sardynii pod gołym niebem.

Po paru latach miał pan jednak dość Kon­trabasisty.

Zespół muzyczny, który ze mną grał, rozpadł się. Odszedłem ze Starego Teatru, zostałem po raz pierwszy rektorem PWST. Wtedy pomyśla­łem, że spektakl umarł śmiercią naturalną. Ale dyrektorzy teatrów ciągle mnie namawiali, że­bym przyjechał do nich z "Kontrabasistą". Zde­cydowałem się do niego wrócić i tak zaczęło się nasze drugie wspólne życie. Sam, bez ze­społu, objechałem z "Kontrabasistą" dwukrot­nie całą Polskę. Do niektórych miast wraca­łem kilka razy. I znowu po 500 przedstawie­niu powiedziałem: "Koniec, zamknięta spra­wa". Ale wtedy z kolei zwróciła się do mnie krakowska PWST, moja szkoła. Otworzyli no­wą salę teatralną im. Wyspiańskiego. Nie mo­głem im odmówić. I teraz, co kwartał, grywam "Kontrabasistę" już tylko w szkole.

Dlaczego chciał pan z nim skończyć?

Mam z jego powodu mnóstwo rozterek. Czas oddala od tekstu. Coraz mniej w nas zgody z autorem. Kiedy zaczynałem grać "Kontrabasistę", miałem 37 lat i byłem je­go rówieśnikiem. Gdy mówiłem: "pragnę kobiety, której nigdy nie osiągnę" - brzmia­ło to dramatycznie. W powietrzu wisiało py­tanie: właściwie dlaczego nie. Jesteś jeszcze młody, jeszcze wszystko może się zdarzyć.

Właśnie, dziś Kontrabasista trochę spokorniał. Dawniej pytał: "Czy ja jeszcze mogę podobać się kobiecie" i milczał dopóki nie został zapewniony, że tak. Teraz robi krótką pauzę i zadowala się uśmiechami lub z prze­kąsem mówi: "dziękuję bardzo" i gra dalej.

Trudno się dziwić, bo jeśli pyta o to pan pięćdziesięcioparoletni, to musi zadowolić się uśmiechami. Kiedy zaczynałem, Kontrabasi­sta mówił, że w jego wieku Schubert od dwóch lat już nie żył. Obecnie musiałby po­wiedzieć, że nie żył od siedemnastu lat. Tak więc dzisiaj to jest opowieść nostalgiczna, o niespełnionej miłości, o nieudanym życiu, które minęło.

Zauważyłam, że ukrywa pan jego wiek. Mó­wi pan tylko, że jego ukochana Sara ma góra 35 lat. Przedtem to on miał 35, a ona najwyżej 25? Trudno wam się pogodzić z upływem czasu?

Jest to sprawa delikatna, bo dotyczy także kobiety. Przecież, proszę pani, Sarę też mu­szę postarzyć, a jak? Kontrabasiście w moim wieku nie wypada uganiać się za kobietą, szczególnie za młódką, która właśnie skoń­czyła konserwatorium. Upływ czasu jest na­szym największym problemem, momenta­mi wstydliwym. Dlatego gram spektakl już tylko w szkole teatralnej. Na schodkach za­wsze siedzą moi studenci, dla których jest to praktyczna lekcja zawodu. Zamiast tłuma­czyć im, jak zapanować nad publicznością, jaką kondycję i wytrzymałość musi mieć ak­tor, po prostu im to pokazuję. Autorytet u studentów to kolejna rzecz, którą zawdzię­czam "Kontrabasiście". Wieczorem, podczas spektaklu, mogą mnie sprawdzić i przeko­nują się, mam nadzieję, że uczę ich zawodu, który sam dobrze opanowałem.

Pan wycisnął swego bohatera jak cytrynę. Zmusił go pan, by pokazał swoje wstydliwe strony: upokorzenie, śmieszność, zazdrość. Czy on też pana obnaża?

No tak. Mam oczywiście świadomość ba­riery, której nie mogę przekroczyć, bo nie byłoby to już aktorstwo, ale Kontrabasista chyba najmocniej ze wszystkich moich bo­haterów zmusza mnie do pokazania siebie. Może jeszcze w niektórych rolach filmowych balansowałem na granicy nie ekshibicjoni­zmu, bo to mi nie sprawiało przyjemności, ale ról, które wiele mnie kosztowały. Taki był bohater "Amatora", szczególnie jego wątek osobisty. Takie były role w moich filmach, najbardziej może w "Tygodniu z życia męż­czyzny". Przedziwny film, przed którym przez parę miesięcy zastanawiałem się, nie jak go zrobić, tylko czy go zrobić.

Nie mógł się pan zdecydować, czy chce o sobie tak dużo powiedzieć?

Raczej czy chcę ustawić kamerę tak bli­sko mojej twarzy.

Pisarz, proszę pani, autor scenariusza, napisze tekst i może zniknąć. A ja swoją twarzą będę świecił do końca. Widzowie na mnie będą wskazywać palcami. Takim filmem były też "Historie miłosne". W teatrze najbardziej obnażający jest "Kontra­basista". W innych rolach więcej było kre­acji, formy. Przed laty może takim bohate­rem był "Hamlet". Swoje dzieciństwo, sie­bie odkrywałem też w "Matce" Witkacego, ale tylko cząstkowo. Zawsze to było scho­wane za formą, a "Kontrabasista" nie ma formy. Potęga tego monodramu polega na tym, że na scenie staje facet, który przez dwie godziny słowem musi zainteresować publiczność.

Zastanawiam się, czy pan jest koleżeński? Mam wrażenie, że na Kontrabasiście spra­wdza pan różne warianty losu: jak się czu­je człowiek, który już nie ma siły zaczynać ciągle od nowa? Jak się czuje artysta, któ­remu się nie udało? Może on pana nakrę­ca. Pan ciągle biegnie, szuka, kontrabasi­ście zostawiając rozgoryczenie, frustrac­ję. Ładnie to tak?

Proszę pani, jak się siedzi w garderobie teatralnej trzydzieści lat, to się słyszy teksty jak z "Kontrabasisty". Frustracje, poczucie niedoceniania, przekonanie, że wielkie role niesłusznie nas ominęły - to jest na porząd­ku dziennym. W pewnym momencie się oc­knąłem i zacząłem się zastanawiać: "Mam siedzieć w tej garderobie już do końca ży­cia, jak mój kolega obok, i tak narzekać? To nie jest moje powołanie".

Pański bohater czuje się bezpieczny: ma etat, podwyżkę co dwa lata, pewną emery­turę. Ale ta przewidywalność najbardziej go przeraża, pan też nie lubi sytuacji pewnych? Mam wrażenie, że gdy tylko poczuje się pan pewnie, zaraz gdzieś pana gna?

On mówi: "Taki strach się budzi. Właśnie przez poczucie bezpieczeństwa". To są le­piej powiedziane moje słowa, gdzieś z po­łowy lat 70. Wtedy już okrzepłem jako ak­tor, grałem w teatrze, w filmie, wydawało­by się, że wszystko pięknie się układa. Tym­czasem ze strachu przed bezpiecznym ży­ciem pochorowałem się na serce. Teraz czu­ję się dobrze, bo ryzykuję, jestem wolny. Etatowość mnie dusiła. Czasem tylko lękam się, czy czegoś przez to nie tracę. Chyba tylko pedagogice jestem wierny.

Może w reżyserii pan wytrwa?

W kinie, które ja uprawiam, reżyseria nie jest artystycznym zawodem. Istnieją dwa bieguny: jeden to scenariusz, drugi reali­zacja. Reżyser znajduje się pośrodku. Jako reżyser muszę wszystko zorganizować, wy­tłumaczyć ekipie, o co mi chodzi. Teraz mam na biurku zamknięty scenariusz. Wszystko przygotowałem, zorganizowa­łem, na wrzesień zaplanowałem zdjęcia, ale oczywiście nie jest to pewne. Myśla­łem, że jestem już pod ochroną, że kie­dy złożę dobry projekt, mogę liczyć na pie­niądze. W końcu przyniosłem swoimi fil­mami trochę chwały i telewizji, i instytu­cjom filmowym, ale okazuje się, że to nie­wiele znaczy. Mam jednak nadzieję, że uda się przełamać impas.

Kontrabasista poszczególne wątki puentu­je, mówiąc: a ja olewam! Panu też zdarza się olewać?

No pewnie. "Władca pierścieni" - ja ole­wam. Filmy science fiction - ja olewam.

A w sztuce tzw. wysokiej są rzeczy, które pan olewa?

W tej przegródce jest trudniej. Wszędzie szukam inspiracji. Mogę nie rozumieć współczesnego malarstwa, ale zostają mi w pamięci jakieś obrazy. I nagle uświada­miam sobie, że widziałem coś, co nadałoby charakter scenie z mojego filmu. Opowia­dam o tym operatorowi, on odnajduje ob­raz i dzięki temu łatwiej nam się porozu­mieć. Podobnie jest z muzyką współczes­ną. Słucham, choć czasami jest ciężko, ale w pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że taka muzyka dobrze współgrałaby z kli­matem filmu, który reżyseruję. Jest to od­biór bardzo egocentryczny, ale każdy arty­sta patrzy na sztukę przez swój pryzmat. Nauczyłem się tego od Andrzeja Wajdy, któ­ry bacznie się wokół rozgląda i wybiera to, co może się przydać w jego pracy.

Jak pan sądzi, czy Kontrabasista pana lubi?

Trudne pytanie. Nie wiem, czy on lubi być tak ośmieszany, jak to się dzieje w moim spektaklu. Z drugiej strony chyba rozumie, jak ważnym jest dla mnie bohaterem. On wykuł mój styl. Dzięki niemu stałem się ak­torem, który umie mieszać gatunki. Podnie­ca mnie bezpośrednia gra z publicznością. Fakt, że mogę ją bawić, a po chwili wywoły­wać zadumę. Miotać nią od nastroju do na­stroju. Im te skoki są drastyczniejsze, tym bardziej mnie cieszy, że możliwa jest taka sinusoida napięć. W tym sensie Kontrabasi­sta powinien być ze mnie zadowolony.

Pański bohater mówi dużo o bezlitosnej hie­rarchii, jaka panuje w sztuce, o hierarchii zdolności. O upokorzeniach. Teraz, kiedy po­nownie zostaje pan rektorem PWST, będzie pan chciał przygotować swoich studentów także do tych bolesnych momentów?

Powiem pani szczerze, że nie muszę. Oni na starcie są już przestraszeni. Moja absol­wentka, która zagrała u mnie w "Ożenku", przysłała mi list z podziękowaniami, w któ­rym napisała: "Może kiedyś będę aktorką". Kiedy my z Jurkiem Trelą wchodziliśmy do zawodu, nie przyszło nam do głowy, że nie zostaniemy aktorami. A dzisiejsi młodzi no­szą w sobie cień porażki. Trudno w nich wzbudzić entuzjazm. Mają oczywiście powo­dy, by czuć się niepewnie. Zdarza się, że por­tierzy w teatrach mają zakaz wpuszczania ab­solwentów do sekretariatu dyrektora. Już na dole odprawia się ich z kwitkiem. Oni dziś liczą bardziej na ogólne wykształcenie niż na zarażenie się pasją artystyczną. Spotykam mo­jego studenta i pytam, gdzie jest, co robi? A on, że jest śledczym w policji i że w związ­ku z tym szkoła bardzo mu się przydała.

Kontrabasista mówi o sobie w końcu, że jest tylko rzemieślnikiem. Co by powiedział o panu po tych ponad 600 spotkaniach - że jest pan artystą?

Bywam nim. Barometrem jest stopień wzruszenia publiczności. Jeśli ich wzru­szysz, to jesteś artystą, jeśli tylko ich cieka­wisz i sprawiasz, że się nie nudzą, jesteś fantastycznym rzemieślnikiem. Kiedy uda­je mi się wzruszyć widzów, wiem, że do­tknąłem tajemnicy mojego zawodu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji