Artykuły

Pytania o "Wesele"

Od kilku lat urządzam swój mały, całkiem nieoficjalny, festiwal teatralny. Skoro wyczytam, że w repertuarze kilku teatrów (najlepiej małych - ale to nie jest warunek) jednocześnie pojawia się "Wesele", znaczy to, że nadchodzi czas podróży śladami gości Rydla. Jest bowiem w dziele Wyspiańskiego zawarta siła, która zmusza każdego reżysera do jasnego wykładania swego sądu o świecie. I nawet jeśli trafi się ktoś, kto rozmyślnie kłamie, to szwy, jakimi przyfastrygowano rozmaite koniunkturalizmy do materii utworu, są bardzo widoczne i doskonale świadczą o naturze swych czasów. A to jest bardzo dla obserwatora pouczające. Tak więc kontakt z "Weselem" granym tu i tam może wiele powiedzieć zarówno o panujących modach teatralnych, jak i o rozumieniu miejsca utworów klasycznych na współczesnych scenach i - oczywiście - o stanie umiejętności aktorskich.

A więc obecnej zimy, gdy znowu można było oglądać kilka nowych premier mojego "dzieła testowego", postanowiłem obejrzeć dwa z nich w teatrach małych, przeciętnych, za to na pewno ambitnych. Wesele AD 87 będzie malownicze, muzealne, filologiczno-profesorskie, awangardowe, polityczne? - zastanawiałem się jadąc do Radomia i Gorzowa.

Sceny w obu teatrach są bez kurtyny. Już przed spektaklem można więc rozmyślać o charakterze przedstawienia. Nad dużą, estradową sceną radomską scenograf (Karol Jabłoński) zawiesił wycelowane w widzów wielkie belki stropu chaty. Nad nimi skłębił niby chmury zwoje sieci. Chmury te wpełzają na widownię, przykrywają jakieś słabo widoczne obrazy i reliefy. Głęboko w widownię wchodzi też pomost łączący się ze sceną, co jest jasnym sygnałem, że mamy być nie tylko widzami, lecz i uczestnikami narodowego misterium, które za chwilę odbędzie się na scenie - wypełnionej na razie przez rozmaite szczątki symbolizujące dawną chwałę.

W Gorzowie zaś od początku wiadomo, że spektakl będzie mniej zatopiony w historii, w większym zaś stopniu da szansę odnajdywania bezpośrednich, współczesnych odniesień. Szara ściana chaty udekorowana jest skrótowym wizerunkiem Czarnej Madonny z jaskrawą biało-czerwona szramą (w Radomiu - zgodnie z dość dawną tendencją - wiszą u powały wyobrażenia obu patronek Rzeczypospolitej Obojga Narodów). Okrągły stół na pierwszym planie zastawiono butelkami i karafkami z płynami białym i czerwonym.

W trakcie rozwoju akcji okaże się, że konstrukcja na scenie radomskiej daje wiele możliwości w aranżowaniu wyjść i wejść aktorów: protagonistów i roztańczonych grup. W Gorzowie zaś chata weselna będzie zmieniać się - będzie niknąć, aby w finale pozostawić wszystkich uczestników zdarzenia pod horyzontem wypełnionym rozpędzonymi, ciemnymi chmurami.

"Wesele" od dawna gra się w najrozmaitszych przestrzeniach: od wiernych literze tekstu, do całkowicie abstrakcyjnych, umownych, w duchu różnych konwencji teatralnych. Istotniejszy jest więc raczej stosunek do słowa, dramatu. Pamiętamy, że w pewnym okresie cnotą inscenizatora był tzw. aktywny stosunek do tekstu. Na kanwie dzieła Wyspiańskiego napisano kilka bardzo dziwnych utworów. Dzisiaj nie znalazłem w obu spektaklach znanej pewności siebie reżysera-maga. To "Wesela" trzymające się dość wiernie zamysłu autora. Czy można mówić o pietyzmie w kultywowaniu, tradycyjnego odczytywania znaczeń utworu? Odpowiedź nie jest łatwa, zaczyna się za to najciekawszy etap spotkań z "Weselem". Jaki cel stawiał sobie reżyser, jaki - szef teatru, a jaki - aktorzy?

Ważne były niewątpliwie względy prestiżowe (w najlepszym znaczeniu tego. słowa.). W Radomiu uczczono jubileusz pracy artystycznej kilku aktorów i reżysera, który przyznał, że po raz pierwszy zmierzył się z dziełem Wyspiańskiego. W Gorzowie podkreślano, że to pierwsze "Wesele" na tej scenie - w co aż trudno uwierzyć pamiętając o ambitnym programie tego teatru kierowanego ongiś przez Byrskich. A więc nadal jest to dramat grany raczej przy specjalnych, odświętnych okazjach. Czy znaczy to, że traktowany już jak szacowna pamiątka przeszłości, niczym "Cyd" Morsztyna?

Kiedy w końcu lat siedemdziesiątych zastanawiałem się nad znaczeniem przedstawień Józefa Grudy i Jerzego Zegalskiego, odpowiadałem przecząco. "Wesele" żyło - i jako nośnik tradycji teatralnej, i jako źródło pewnego rodzaju samowiedzy społecznej (przejawiającej się choćby w wyczuwalnej reakcji na znane słowa, określenia, sytuacje). Ranga tekstu była oczywista. Potwierdzał ją na przykład skupiony odbiór młodej publiczności. Dzisiaj w Gorzowie młodzież wybucha śmiechem na widok Stańczyka, Chochoła przeganianego, przez Isię... Daleki jestem od prób uogólnienia tak kardynalnych problemów, jak istnienie klasyki dzisiaj, na podstawie kilku przedstawień, ale wydaje się, że w ostatnich latach przekroczyliśmy jeszcze jedną barierę: barierę zaufania do kreowanych przez znawców (historię...) hierarchii i systemów wartości. "Wesele" to wielki dramat - być może... Postawę taką wyczuwam często, kiedy dyskutuję z młodzieżą na tematy teatralne i przy teatralne. Wydaje się, że obca jest nie tyle problematyka, co sposób ujęcia owych problemów w pojedynczych losach bohaterów. Obcość opisywanego świata dawnych epok odczuwana bywa dzisiaj niezwykle silnie. Szczególnie przez najmłodszych.

Ciekawy jest tu przypadek spektaklu Zygmunta Wojdana, który starał się pokazać wielkość utworu wynikającą z jego wieloznaczności. Chciał stworzyć misterium Sprawy Narodowej, a w efekcie zbyt gładko wpadł w melodramat narodowy. Zaraz jednak wrócę do tego przedstawienia.

Teraz warto powiedzieć o spektaklu Wiesława Górskiego, który mając do dyspozycji o wiele uboższy niż w Radomiu zespół aktorski postawił sobie zadanie piekielnie ambitne. Spojrzał na tekst jakby z zewnątrz. Nie pragnął potrząsać sumieniami, w imię wspólnoty i porozumienia narodowego. Zobaczył "Wesele" jako jadowitą satyrę karykaturującą społeczność, w której zadufanie w sobie jej członków jest tak wielkie, że uniemożliwia wspólne działanie. Reżyser oczywiście także chciał mówić o współczesności, taki jest bowiem jedyny sens teatru, ale ta akurat warstwa wydaje się w gorzowskim przedstawieniu nazbyt ostentacyjma. Odtwarzany z taśmy stukot maszyny do pisania, huk lecących odrzutowców czy terkot motocykla uwożącego w dal Jaśka - to zwietrzałe dziś do cna pomysły. Świetnie za to mieściły się w groteskowym rozumieniu świata "Wesela" podstawowe elementy inscenizacji: kostiumy ze śladami stylizacji historycznej, cisza, w jakiej rozgrywa się akcja ("Wesele" bez sksypecków i basów!), a przede wszystkim pamfletowe niemal pokazanie bohaterów zdarzeń jako małych, śmiesznych ludzi. To "Wesele" zaludniają raczej bohaterowie "Domu otwartego" niż dramatu narodowego. Kto wie, czy w ten sposób Górski nie był bliższy istoty dzieła niż wiele inscenizacji wypełnionych muzyką i świecących kierezyjami niczym produkcje zespołów folklorystycznych.

Ale w tym momencie trzeba zastanowić się nad wartością artystycznego spełnienia intencji inscenizatorów.

"Wesele" radomskie toczy się w precyzyjnie punktowanym rytmie (najwięcej dłużyzn - przynajmniej na premierze - miał akt I, bardzo sprozaizowany). Reżyser uwypuklił te elementy, które pozwoliły przekazać dramat ludzi umiejących rozmawiać tylko z własnymi majakami, a nie ze sobą. Słowa dialogów między bohaterami, są często kierowane do publiczności, a większość Osób Dramatu pozostaje niewidoczna dla bohaterów, choć my je widzimy doskonale. Nawet złoty róg jest tylko projekcją wyobraźni. Nie ma rogu, jest tylko jałowe emocjonowanie się wielkimi słowami. Wiele lat temu Lidia Zamkow oparła "Wesele" na pomyśle zastąpienia zmaterializowanych zjaw ich psychologicznymi projekcjami. Ale była konsekwentna do końca i dlatego "Wesele" przekształciło się w narodową psychodramę - ku zgorszeniu jednych, a zachwytowi drugich. Wojdan idąc w podobną stronę nie potrafił jednak zrezygnować z naturalnej pokusy widowiskowości wspaniale wpisanej przez autora w dialogi. Trudno jednak łączyć cienką analizę stanów psychicznych z wielkim spektaklem.

Najtrudniejsze zadanie otrzymali aktorzy. Wykonując skomplikowany scenariusz, pełen szybkich zmian, wejść i zejść, mało mieli i czasu, i miejsca, aby rysować postaci inaczej niż szkicowo. Nadrabiali ten niedostatek dynamiką gestu, głosu. Ale niełatwo w takich warunkach o pełną indywidualną obecność. Jerzy Stępkowski i Andrzej Redosz (Gospodarz i Pan Młody) bardzo wyraziście i udatnie w kolejnych scenach kontynuowali opowieść o tym, jak dwu inteligentnych młodych ludzi patrzy na świat. Były też inne dobre role. Stańczyk Andrzeja Iwińskiego, Dziennikarz Andrzeja Bieniasza czy Radczyni Renaty Kossobudzkiej, ale brakowało temu malowanemu szeroko "Weselu" zdecydowanie określonych postaci. I to nie wskutek słabości zespołu. To raczej epicki rozmach całości ograniczył pole działania aktorom.

W Gorzowie zaś aktorzy mieli zastąpić efekty teatru inscenizatora. Trzeba oddać im sprawiedliwość, że poruszając się w ramach niezmiernie trudnego założenia reżyserskiego, wszyscy niemal byli świadomi konwencji jakże odległej od potocznej, szkolnej wykładni "Wesela". W wielu wypadkach nie starczało jednak umiejętności, aby pójść drogą proponowaną przez inscenizatora. Cóż począć, takie problemy ma większość małych teatrów. Ale i w tym spektaklu pojawiło się kilka wartościowych ról. Myślę przede wszystkim o Stańczyku Mirosława Gawlickiego. Ten świetny aktor po raz kolejny udowodnił, że umie z ogromnym wyczuciem organizować akcję sceny, w której uczestniczy, że potrafi panować nad emocjami widowni, przekazywać jej żar wypowiadanych słów. Stańczyk jako jedyny w tym spektaklu jest serio, choć w błazeńskiej czapce wywołującej radosny rechot widowni, niesie przesłanie ważne i dziś.

Bez groteskowej deformacji narysowała Marynę Irena Lipczyńska. Maryna była tu bystrą obserwatorką, mądrą kobietą patrzącą dalej, poza narodowe spory i swary. Wydaje się, że warto czekać na następne role młodej aktorki.

Zapamiętało się także Czepca Marka Pudełko i dziwnego, bo w kostiumie ni to błazna, ni to czarnego pierrota Chochoła Piotra Krawczyka. Ten Chochoł jest tu prawdziwym reżyserem, to on wywołuje potok coraz bardziej odrealnianych zdarzeń, on wprowadza i wyprowadza Osoby Dramatu. Jednak skąd się wziął i po co niszczy świat poczciwych narodowych durnych gadaczy - nie wiadomo.

Co zatem wynika z obydwu spektakli, nie dla teatru, a dla życia, dla widzów? Na równie ogólne pytania można odpowiedzieć tylko ogólnikowo (temat wart jest rozwinięcia w innym tekście). Spróbujmy jednak. Okazało się po raz kolejny, że "Wesele" może żyć na scenie bez plotki o weselu. Ale wydaje się, że dzisiaj jest już niezmiernie trudno pozostawać w kręgu fascynacji i znaczeń jasnych dla autora i jego współczesnych. "Wesele" stało się mitem naszej kultury i jak każdy mit powinno być nawet zinterpretowane, aby mogło żyć.

Oczywiście nie idzie tu ani o szlachetny, a bezsilny muzealizm, ani o nieodpowiedzialne wykorzystywanie tekstu dramatu. Opisane tu przedstawienia pokazały, że wart zachodu jest aktywny stosunek do wizji tkwiącej w słowach. Fresk Wojdana ukazał społeczność ogromnie przywiązaną do wielkich słów, szerokich gestów, pięknych strojów, za to bezsilną, nie umiejącą zorganizować się ku wspólnemu dobru. Górski opowiedział - dlaczego. To mali ludzie, pozorna jest głębokość ich myśli, pozorne uczucia. Prawdziwym królem ich wyobraźni może być tylko błazen. Gdyby takie konstatacje teatru mogły wywołać żywą reakcję widowni: protest, aprobatę, chęć sporu - można by mówić o całkowitym społecznym sukcesie przedstawień. Ale spojrzenie na widownię nie mogło przekonać, że owe gorzkie, niesprawiedliwe, ale potrzebne konstatacje trafiały do ludzi zgodnie z intencjami twórców. "Wesela" istniały tak, jak istnieją egzemplarze książki Wyspiańskiego na bibliotecznej półce. Kto bardziej "kulturalny", musi ją mieć. Ale czytać?... A więc następny tekst powinienem rozpocząć od pytania o publiczność. To jest, zdaje się, główny problem w naszym życiu teatralnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji