Oswajanie szaleństwa
Wrocław zakorkowany. Typowy obrazek dla wielu miast podczas porannych godzin szczytu. Jednak tym razem sytuacja okazuje się naprawdę poważna... Policja zamknęła wjazd na most Pokoju, wezwano pirotechników z psem Sagajem, robotem i wysięgnikiem, a nawet helikopter. Widzowie w oknach pobliskiego Urzędu Wojewódzkiego mają najlepsze miejsca. Zaledwie kilkadziesiąt metrów od szarego gmachu leżą trzy kartonowe pudła. Szkolony specjalnie do wykrywania ładunków wybuchowych pies kładzie się przy paczce. W pobliskich budynkach zostaje wyłączony prąd i gaz. Pirotechnicy uruchamiają wysięgnik, którego stalowe ramię zbliża się do pakunku, ale ten wyślizguje się z uchwytu i upada na bruk. Miasto zamiera. Pirotechnicy ręcznie przenoszą "ładunek" do specjalnej beczki. Migocą światła radiowozów i konwój z pakunkiem zjeżdża z mostu. Następnego dnia dowiaduję się, że pudełka zawierały przyrządy pomiarowe i przebyły trasę blisko trzystu kilometrów z Lindenbergu (pod Berlinem), przymocowane do balonu z sondą niemieckich służb meteorologicznych. Od tamtego dnia żyję w ciągłym napięciu, wypatrując kolejnych niemieckich balonów, które naruszając przestrzeń powietrzną mojego miasta...
Niemiecki teatrolog i dramaturg Tim Staffel napisał w 1998 roku powieść "Terrordrom". Niemal natychmiast w inscenizacji Franka Castorfa trafiła do Volksbuhne. Wielokulturowy, rozluźniony Berlin, wzbogacony klimatem enerdowskich blokowisk, mógł się przejrzeć w postdramatycznym zwierciadle. Wiktor Rubin (reżyser) i Bartosz Frąckowiak (dramaturg) postmodernistyczną powieść o Berlinie z przemocą w tle zamienili w "Terrordrom Breslau" - dziwne, długie widowisko-składankę z Wrocławiem w mglistym tle.
Początek wydawał się obiecujący. Na telebimie została wyświetlona czołówka "Nienawiści" - głośnego filmu Mathieu Kassovitza. Dokumentalne, czarno-białe zdjęcia rozruchów na paryskich przedmieściach sprzed ponad dziesięciu lat okazują się wciąż aktualne, wywołują niepokój. Projekcja wielekroć i słusznie nagradzanego filmu była nie tylko elementem promocji spektaklu. Staffel przyznaje się do inspiracji "Nienawiścią", a realizatorzy spektaklu w Teatrze Polskim podążają wyznaczonym przez niego tropem. Film Kassovitza, kręcony z ręki, portretuje krajobraz blokowisk-gett zamieszkałych przez emigrantów i bezrobotnych - miejsc, gdzie dojrzewa rozpacz i rodzi się nienawiść, gdzie codzienność ludzi wykluczonych nie daje szans na nadzieję. Opowiada o rasizmie, frustracji, brutalności. Sugestywnie, ale bez egzaltacji, pokazuje przemoc. Ostatnią scenę filmu, zatrzymaną na stop-klatce, uzupełnia komentarz z offu: "To jest kawał o społeczeństwie, które upada... a spadając, powtarza sobie dla dodania otuchy: jak na razie nie jest źle... jak na razie nie jest źle. Ale nie chodzi o to, jak spadasz. Ważne jest, jak lądujesz".
Właśnie ten cytat pojawia się na początku przedstawienia i stanowi niezamierzony, ironiczny komentarz do przedsięwzięcia w Polskim. Po filmowej czołówce światło na scenie odsłania sielski obrazek. Ascetyczna szara przestrzeń zamknięta drewnianym płotem, rachityczne szare drzewko, na środku szary domek - eklektyczny jak klasyczne zajazdy McDonald`sa. Żaluzje w oknach wędrują do góry, na parapetach pojawiają się aktorzy i rozpoczyna się akcja. Zręcznie skonstruowaną narrację spektaklu jego autorzy wypełniają niemiłosiernie długimi tyradami. Bardzo dużo słów, coraz więcej słów, cytaty (także z "Nienawiści"), komentarze, złote myśli, aforyzmy, anegdoty. Istny retoryczny galop, jakby twórcy chcieli przebić samego Rene Pollescha... Przedstawienie niesie, rzecz jasna, niezwykle ważki przekaz społeczny: że współczesne mieszczaństwo jest zepsute, zblazowane i ulega degeneracji; że rodzina nie chroni i nie łączy, zaś ludzie, nawet bliscy, stają się sobie coraz bardziej obcy, stają się sfrustrowani; że media manipulują; że młodzi ludzie, geje, Arabowie mają problemy - podobnie jak nauczyciele przysposobienia obronnego, znudzone żony, strażnicy muzealni i dziennikarze. Zadowolona wydaje się być tylko ukraińska pomoc domowa ubrana w krakowski strój ludowy, ale kto by jej tam słuchał.
Akcja rozgrywa się w roku 2010, a to oznacza, że spektakl stanowi prognozę - syndromy zepsucia już zakiełkowały w społeczno-kulturowej tkance miasta. Wprawdzie użyta w tytule przedstawienia nazwa Breslau posiada wymiar historyczny, ale jej współczesne konotacje (parokrotnie padają znane nazwy: plac Solny, ulica Świdnicka, Dwór Wazów), tudzież świadomość tego, że oglądamy pewną social-fiction, nie pozwalają na obojętność. Co też może się tu wydarzyć w roku 2010, a więc już za trzy lata?
Wypełniony gadaniną Wrocław przyszłości ma swoich bohaterów. Lars to znudzony gej, który dysponuje efektownym wdziankiem, uroczą fryzurą i gustowną wanną. Rzeczywistość tak go męczy, że jako V rozrzuca ulotki, nawołuje do buntu i sieje postrach w mieście.
Feliks także jest znudzony, ma luzackie spodnie, typowe dla piętnastolatków gorzko-ironiczne podejście do świata. Zajmuje się przeżywaniem problemów z rodzicami i dlatego nęci go homoseksualizm; z mamą jest na ty, a ojca postanawia zabić. Tom - ojciec Feliksa - jest nie tylko znudzony, lecz także cyniczny i okrutny; ma program w telewizji, dba o jego oglądalność, chodzi w garniturze, bije żonę oraz syna i czasem korzysta z zadowolenia ukraińskiej pomocy domowej. Hakan jest prawdopodobnie Arabem, nawet błyskotliwym, ale trawi go wewnętrzny niepokój, więc znudzenie jest mniejsze, zaś ze względu na temperament oraz piękne plecy korzysta z uroków gimnastyki w układach zarówno homo jak i hetero, aczkolwiek ma obojętny stosunek do życiowej aktywności. Anna, żona Toma, paraduje w pończochach ze szwem, elegancko popija, pokpiwa sobie z męża i nie wie, czy go rzucić dla Paula, który ją rozumie i chce dla niej dobrze. Anette jest z branży telewizyjnej, ma okulary i różowy kostium, jest oddana Tomowi i obowiązkowa w pracy, potrafi nawet zrobić laskę, kiedy jej na czymś zależy, biega, podtrzymując biust. Jeżeli istnieje słownik typowych postaci postdramatycznych, twórcy "Terrordromu" znają go na pamięć!
Wrocław przyszłości ma też swoją wojnę. Terror rozpętany przez V wymknął się bowiem spod kontroli. Media biorą sprawy w swoje ręce. Efektem podpisanej z reprezentacją terrorystów umowy ma być telewizyjna inwestycja - uruchomienie, wydzielonej w mieście, specjalnej, zamkniętej strefy - terrordromu. Każdy, kto opłaci wstęp, będzie mógł postrzelać do woli, do każdego i do ostatniego naboju. Trzy godziny i dwanaście minut bohaterowie krzyczeli ile sił w płucach, strzelano nie tylko do siebie, ale też do widzów, a słowa typu "kurwa" i "pierdolić" kilkadziesiąt razy odmienione zostały we wszystkich przypadkach. Niektórzy twierdzą, że sztuka to pojedynek, w którym artysta krzyczy, nim polegnie. "Terrordrom" potwierdza tę opinię.
Przedstawienie Rubina przypomina komiks, w którym ktoś pomieszał dymki, okraszony jednym improwizowanym monologiem aktora na temat jego finansowych problemów oraz bieżących wydarzeń politycznych. Konstrukcja fabuły sprowadzona została do prezentacji poszczególnych odsłon akcji w różnych miejscach sceny. Żeby ją trochę powiększyć, realizatorzy wykorzystali telebim, telewizor i kamerę, którą obsługują aktorzy. Na ekranach pojawiają się twarze widzów, ale mimo to dystans między sceną a widownią nie znika, a wrażenie jednowymiarowej przestrzeni pozostaje. Czas natomiast dłuży się niemiłosiernie...
Ucieczka w konwencję bełkotliwej, przeładowanej społecznymi i kulturowymi stereotypami burleski niesie niebezpieczeństwo banalizacji zła i trywializacji prawdziwych problemów. Przekonali się o tym twórcy "Terrordromu". We wrocławskim spektaklu wiele się mówi, ale w gruncie rzeczy żadne istotne pytania nie padają. W gonitwie znaków i galopadzie atrakcji ginie przesłanie tego wysilonego widowiska. Chyba że jego twórcom chodziło o apologię dystansu wobec rzeczywistości, a tym samym - afirmację obojętności. Konsekwencją takiej taktyki jest jednak irytacja rozczarowanych i zmęczonych widzów. Wielu z nich opuszcza teatr przed zakończeniem przedstawienia, co musi być przykre dla aktorów, którzy heroicznie próbują ratować spektakl. Warto przede wszystkim docenić auotoironię Mariusza Kiljana (Feliks), ekspresję Krzysztofa Zarzeckiego (Hakan), a nade wszystko kunsztowne, spokojne rzemiosło Adama Cywki (Paul) - zapamiętałem zwłaszcza jego etiudę kelnera-geja, który z przejmującym żalem śpiewa "Ne me quitte pas"...
Żeby przekonująco opowiedzieć o terrorze, nie wystarczy o nim przeczytać, choć lektury cytowane w programie są bardzo ambitne. Potrzebne jest doświadczenie. Kiedy na scenie "Terrordromu" ujrzałem broń, kiedy usłyszałem beztroskie słowa o zdawaniu śmierci, kiedy z uśmiechem wypuszczono w moją stronę serię z broni maszynowej, pomyślałem, że twórcy przedstawienia o terrorze nie mają pojęcia. Przypomniałem sobie także, jak autobus, którym niedawno jechałem z Jerycha do Jerozolimy, zmienił nagle trasę tuż przed końcowym przystankiem. Kilkanaście metrów od dworca autobusowego złapano szahida przepasanego szarfą z ładunkami... W Jerozolimie nikogo nie dziwi, że wszystkie zabytkowe skrzynki na listy są dokładnie zaspawane, a ojciec spacerujący z dziećmi po ulicy nosi przy boku pistolet. Przed wejściem do teatru ochroniarz z trzydniowym zarostem pyta o broń, a torba, którą zapomniałem odebrać z szatni, natychmiast została zbadana przez saperów. Mimo to w oczach izraelskich widzów nie zauważyłem frustracji czy znudzenia, ale błysk ironii i humoru. Podczas antraktu usłyszałem nawet kawał na temat chasydów, którzy na ochotnika zbierają ludzkie szczątki... W mieście prawdziwego terroru nikt też nie robi przedstawień o terroryzmie. Na taki pomysł wpadają ci, którzy z terrorem zetknęli się co najwyżej na wrocławskim moście.