Trans-Atlantyk na wielkiej scenie
"Odczuwam potrzebę przekazania Rodzinie, krewnym i przyjaciołom moim tego oto zaczątku przygód moich w argentyńskiej stolicy". Tak zaczyna się "Trans-Atlantyk" Witolda Gombrowicza i tak też rozpoczyna Mikołaj Grabowski swoje przedstawienie. Powieść wydaną w roku 1953 oglądamy 30 lat później na scenie krakowskiego Teatru im. Słowackiego. Przytulność lóż, złocenia ram, kurtyna Siemiradzkiego, cały ten rozkoszny, a mocno czasem i kurzem spatynowany przepych, znany każdemu Polakowi, stanowi tu element nabierający dodatkowego znaczenia. To też jest Polska, na tej scenie przecież toczył swoją walkę z Polską i o Polskę Konrad z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego. I jesteśmy w Krakowie, gdzie obcuje się z historią i gdzie mimo wielu lat polskiego kalendarza tak wiele znaczy magiczne słówko "się". Szczególnie tutaj bolesna w swej żarliwości drwina Gombrowicza powinna zabrzmieć ostro i zjadliwie. Czy zabrzmiała?
Kiedy kurtyna się podnosi, na scenie widzimy też Polskę. Drewniane oszalowania czy parkany mogą przywodzić na myśl przedmieścia naszych miasteczek. Są tłem neutralnym i funkcjonalnym. Same w sobie nie znaczą nic, nabierają sensu w tym tylko teatrze. Ten zamknięty świat, za którym nie ma zresztą nic, zniknie dopiero w scenie w pałacu Gonzala, zastąpiony przez kiczowate dekoracje. W takiej to scenerii, zaproponowanej przez Jacka Ukleję, będzie Mikołaj Grabowski przedstawiał swoje rozumienie portretu Polaka. Będzie to także portret każdego z nas, bo jesteśmy przecież w Polsce, no i w Krakowie.
Jest to opowieść o tym, co przydarzyło się, kiedy to "Dwudziestego pierwszego sierpnia 1939 roku ja na statku Chrobry do Buenos Aires przybijałem..." Historia opowiadana przez autora, bohatera przedstawienia, Witolda Gombrowicza, którego gra Jacek Chmielnik, wierna jest powieści z rzadką dziś dokładnością. Grabowski nie opuszcza żadnego wątku, żadnego ważnego epizodu. Teatralny Gombrowicz jest narratorem i podmiotem scenicznym, co zawsze stwarza dodatkowy stopień trudności tak dla reżysera, jak i dla aktora. Musi to być bowiem rzeczywistość teatralna nie obiektywna, a przez postać sceniczną wykreowana. Tak jest zresztą u Gombrowicza. "To tylko opowiadanie, to nic więcej, jak tylko świat opowiedziany - który o tyle może być coś wart, o ile okaże się ucieszny, barwny, odkrywczy i pobudzający - to coś lśniącego i migotliwego, mieniącego się mnóstwem znaczeń" - że posłużymy się zdaniem ze wstępu Gombrowicza do polskiego wydania "Trans-Atlantyku".
W świecie "opowiedzianym" przez Mikołaja Grabowskiego mnóstwo znaczeń niesie tylko tekst. Reżyser rezygnuje z możliwości inscenizacyjnych. Pietyzm dla słowa, wiarę w ową migotliwość znaczeń posunął tak daleko, że nie narzuca spektaklowi i aktorom żadnej formy. Wieczór u malarza Ficinati, kawalkada, spotkania Towarzystwa Ostrogi, kulig nawet, inscenizowane są z pewną niedbałością. Ta niebywała asceza teatralna zaważyła na całym przedstawieniu, w którym naprawdę barwne znaczenie ma tylko słowo, co potęguje jeszcze obfite posługiwanie się narracją. Jest to więc bardziej świat opowiedziany przez Gombrowicza niż przez Grabowskiego wykreowany. Domyślać się należy, że adaptator i reżyser zamierzał nam przedstawić portret polskiego inteligenta odkrywającego na obczyźnie własną gębę i usiłującego się z niej wyzwolić. Portret ten jest w przedstawieniu malowany słowem. Ale jaki on jest?
Oto bohater, młody pisarz na statku o dumnej nazwie "Chrobry", przybywa do Buenos Aires. Tu zastaje go wojna. Zostaje na obczyźnie i zaczyna wieść życie polskiego emigranta zamkniętego w enklawie rodaków. Tu także dopada i zalewa go polskość - owa Ojczyzna, czyli bełt tandetnych symboli, zautomatyzowanych frazesów i gestów, pojęć anachronicznych i - zważywszy sytuację - śmiesznych ale obowiązujących, drażniących ale nieuniknionych. Bohater poddaje się tej presji, zniewolony otoczeniem ulega obowiązkowi bycia Polakiem zawsze i wszędzie, wykonuje - jak wszyscy - martwe gesty, wyrzuca z siebie zużyte słowa. Widzi śmieszność tych figur, zdaje sobie sprawę ze swej własnej śmieszności, ale przyjmuje tę, narzuconą sobie od kolebki gębę Polaka, która jest w nim i jest nim. Minister, Radca, Pułkownik, Rachmistrz ze swym Towarzystwem Ostrogi, wreszcie Ojciec i cała reszta to właśnie owa konwencja, u każdego inna, ale silna i wszechogarniająca. U każdego z nich "bycie Polakiem" przejawia się nieco inaczej, ale oznacza to samo.
W przedstawieniu Grabowskiego postaci te przypominają szopkę satyryczną z kabaretu. A ponieważ o dobry kabaret u nas trudno, więc wspaniale prezentuje się tylko Kazimierz Witkiewicz jako Minister Kosiubidzki. Stwarza świetną i bardzo zabawną figurę. Jest godny, lecz oszczędny w każdym ruchu, geście, patetyczny, swobodny i konsekwentny w groteskowym rysunku postaci ministra państwa, które już nie istnieje. Łatwość transformacji pozwala aktorowi na rysowanie zmienności reakcji Kosiubidzkiego lekko, lecz z zaznaczeniem pewnego dystansu. Prawdziwa to satysfakcja oglądać tak dobrą robotę aktorską.
Odwieczny konflikt polskiego inteligenta karmionego od dzieciństwa przekonaniami o wyjątkowej roli i posłannictwie Polski, samoobrona narodu słabego i zniewolonego, dorabiającego wielką ideologię do smutnej rzeczywistości, przybiera w "Trans-Atlantyku" kształt niebywale zjadliwy, wyraża się drwiną tym bardziej bolesną, że jest to drwina z samego siebie, z własnego mózgu i serca. Bohater Gombrowicza jest uwikłany w sobie, usiłuje pozbyć się pieczęci polskości i poniekąd udaje mu się to w końcu. Odkrywa bowiem pustkę, kryjącą się za słowami i gestami, pustkę uczuć i myśli w otoczeniu i w sobie. Nadal jednak gesty, słowa, bunt też staje się pozorem, skoro jest wyzwalaniem siebie w dążeniu, nigdy zaś w dokonaniu, zwłaszcza w sytuacji, kiedy za oceanem rozgrywa się prawdziwa tragedia żywego narodu. Perfidna i okrutna, ale też pyszna jest ta Gombrowiczowska zabawa.
Jacek Chmielnik grający autora bawić się tym nie umie lub mu nie kazano. Prowadzi swojego Gombrowicza bardzo wprost. Jest raczej emocjonalistą niż intelektualistą. Ten niewątpliwie dobry aktor gra romantyka, który buntuje się naprawdę i cierpi prawdziwie. Nie jest to człowiek przewrotny, z okrutną inteligencją i bolesną satysfakcją dokonujący wiwisekcji własnej gęby. Chmielnik gra postać, której bunt bierze się z otoczenia, nie z własnej organicznej potrzeby; cierpi nie czerpiąc z tego perwersyjnej radości. Gombrowiczowski porachunek z Polską słabą prowadzi więc tu człowiek słaby. Weźmy jako przykład scenę, w której bohater odkrywa pustkę w otoczeniu i w sobie. U Gombrowicza słowo "pusto" rośnie, mieni się znaczeniami, zmienia barwę i natężenie emocjonalne od suchego stwierdzenia poprzez wstyd, odrazę, przerażenie aż do zachwytu, że oto wreszcie udało się "Polaka z Polski wydobyć". W interpretacji Chmielnika owo "pusto" nie urasta do takiej rangi, jest raczej ubolewaniem niż wyzwoleniem. Bohater jest tu bardziej Słowackim z "Beniowskiego" niż Gombrowiczem z "Trans-Atlantyku".
W przedstawieniu Grabowskiego "obczyzna" istnieje tylko w słowach. Sytuacja wypreparowana, odarta z otoczki, czysta. Obczyzną jest właściwie tylko Gonzalo. Funkcja Gonzala w tym przedstawieniu jest istotna, głównie zresztą dzięki aktorstwu Jana Peszka. Peszek gra Gonzala właśnie "migotliwego", nieuchwytnego, zmieniającego się niemal bez przerwy, jak owa obczyzna, z którą zetknięcie przeżywał zawsze Gombrowicz boleśnie. To jest świat bogaty, różnobarwny, swobodny. Gonzalo jest tu prowokacją, jest zwierciadłem ukazującym i uświadamiającym tę pseudopatriotycznie wykrzywioną polską gębę. Jest poza tradycją - jakąkolwiek, poza wszelką konwencją. Więcej - sam tworzy siebie, ciągle innego.
Peszek w pierwszych scenach gra Gonzala naprawdę nieszczęśliwego, gra "puta" z bolesną świadomością ulegającego swoim skłonnościom. Transformacje jego są ostrożne, mądrze i oszczędnie stopniowane środkami tylko aktorskimi po to, by w części drugiej oszołomić zmieniającymi się kostiumami, zaskakującymi twarzami tej samej postaci. Peszek ma rzadką w naszym teatrze technikę aktorską, niezbędną przy wszelkiej deformacji. Świadomość gestu, swobodne władanie głosem i ciałem umożliwia mu pełne realizowanie Gombrowiczowskiego "podawania siebie", czyli samokreacji na użytek innych. Jego Gonzalo od pierwszej sceny panuje nad naszym bohaterem, bezbronnym wobec bezbłędnie zagranych argumentów przeciwnika. Jest to Gonzalo świadomie stosujący formę, stale badający efekt kolejnych masek i coraz bardziej pewny zwycięstwa. Postać to konsekwentna i zagrana z błyskotliwą brawurą. I dlatego walka Gonzala o Ignaca skazana jest z góry na powodzenie. Ignac nie ma alternatywy. Na razie. Jest zresztą w przedstawieniu Grabowskiego pretekstem. Gra toczy się tu bowiem nie o formę Ignaca, lecz o formę, czy raczej jej rozbicie u bohatera. Kiedyś zapewne Ignac będzie tak samo "ludźmi przymuszony", jak i bohater. Na razie jest jednak przyszłością, a więc niewiadomym. Forma Ignaca jest więc niepewna. Znana nam jest za to, bo napisana przez Gombrowicza, forma świata wykreowanego w "Trans-Atlantyku". Ale nas interesuje tu przede wszystkim forma przedstawienia teatralnego, a więc świata przedstawionego na scenie przez zespół ludzi, którzy po coś i z ważnych powodów nad utworem tym pracowali.
Przedstawienie "Trans-Atlantyku" pozostawia uczucie niedosytu. Zabrakło reżyserowi odwagi narzucenia widowni własnego widzenia Gombrowiczowskiego świata z jego zabawną formą, ironią, okrutną, lecz zawsze - jak ów śmiech w finale - oczyszczającą drwiną. "Trans-Atlantyk" powinien być czytany, jest potrzebny i, niestety, nadal - jak to się paskudnie mówi - aktualny. I żal, że spektakl nie ma pełnej widowni. Ale to już nie jest winą teatru.