Nikt nie utulił Iwony
To przedstawienie było jak życie: chwilami wspaniałe, wzniosłe, piękne - w innych momentach przykre, słabe. Jednak przeważało piękno. I uczucie, że wszystkim nam się chce: aktorom grać, publiczności oglądać - że zależy nam na tym, żeby się udało.
Wielu wiernych widzów Dramatycznego poczuło się zapewne tak, jakby trafiło przez przypadek do innego teatru. Nowe fotele, wykładziny i odmalowane ściany były zmianą ledwie dostrzegalną w stosunku do przeobrażenia, jakie dokonało się w ludziach na scenie.
Celowość i precyzja
W "Iwonie..." Śmigasiewicza zaznaczyło się to, co w teatrze powinno być normą, a od czego Dramatyczny nas odzwyczaił - mowa o celowości i precyzji użycia środków wyrazu. I taka jest scenografia Macieja Preyera. Zaaranżował on na scenie przestrzeń, która przypomina strych, jakąś rupieciarnię pełną niepotrzebnych, zużytych sprzętów. Atmosferę schyłku, końca podkreśla umieszczony w tle obraz (europlakat) zachodzącego słońca. Wszystko pokrywa kurz - osiadł na zdezelowanych sprzętach, ale też na ludziach. Właściwie nie ludziach, lecz sztywnych figurach - określenie nasuwa się samo: postaci poruszają się sztywno po podłodze, która przypomina wielką szachownicę. Te figury nie zagrają już żadnej ważnej partii - choćby dlatego, że szachownica uległa niszczącemu wpływowi czasu. Cały ten świat przeżył się. Jest martwy i hermetyczny. Mieszkańcy rupieciarni są groteskowi, sztuczni, lecz solidarni w swej nienawiści do zmian i zdecydowani na wszystko, by zmianom zapobiec.
Iwona - krucha ptaszyna
Do tak skonstruowanej przestrzeni wchodzi Iwona - krucha, delikatna, bezbronna, bo naturalna, "bezforemna". Niczego nie jest w stanie przeciwstawić etykiecie, konwenansowi, przyjętym przez mieszkańców rupieciarni niezwykle sztywnym formom współżycia.
Nawet jeżeli nie znamy sztuki Gombrowicza łatwo przewidujemy, że to spotkanie musi zakończyć się tragicznie. Iwona też zostanie "zużyta", wykorzystana i odrzucona - zostaje "dopasowana". To, czym jest, czego pragnie, jak się czuje najlepiej widać w przepięknej, porywającej scenie, w której Iwona "kąpie się" po ptasiemu w miednicy, a następnie budzi Księcia pryskając mu na twarz wodą. Ta scena, to wspólne dzieło reżysera, aktorki i scenografa. I takich momentów jest więcej. Justyna Godlewska w roli Iwony jest... po prostu wspaniała. Zbudowała postać nie tylko pełną, lecz prawdziwą, boleśnie wprost bezbronną, budzącą litość, lecz roztkliwiającą swym wewnętrznym pięknem. Ona po prostu musi zginąć - nikt nie jest w stanie znieść takiej czystości i niewinności.
Eksperyment zwany miłością
Można oczywiście pokochać Iwonę. Książę Filip (Paweł Aigner) postanawia przyjąć wyzwanie: zadaje sobie miłość do Iwony, jak zdolny uczeń pracę domową. I stara się - lecz po swojemu. Wszystkie próby oswojenia, rozgryzienia Iwony kończą się irytacją, która szybko owocuje agresją. Iwona pragnie, by ją dotknął, utulił, ochronił przed całym światem. Problem w tym, że on jest częścią tego wrogiego świata. Ma ją chronić przed samym sobą? Mógłby, lecz to byłoby jak wyznanie wiary: zaparł się siebie i poszedł za nią. On nie wierzy, nie kocha - to bardzo trudne, a Filip wyrósł w świecie, gdzie wszystko było łatwe, natychmiastowe, niezobowiązujące. Ona oczekuje od niego ciepła, on chce, żeby Iwona kusiła go - on oczekuje gry, ona daje mu siebie całą, szczerze i bez wahania.
Iwona jest jak lustro, w którym przeglądają się ze strachem wszystkie figury dramatu. Strach zamienia się w agresję - nie zmienią się, bo przestaliby istnieć. Konwenans nadaje im i ich światu formę - odrzuciwszy je, objawiliby czające się pod zapiętymi pod szyję, sztywnymi mundurkami zwierzę. Wolą zbić lustro.
Pawie i kuraki
W rzędzie kreacji udanych nie można pominąć Króla Roberta Ninkiewicza. Obok młodzieńczo narwanego, skłonnego do prowokacji Filipa i ucieleśnionej czystości Iwony, Król jest postacią najbardziej "ludzką". Ninkiewicz przekonywająco pokazuje rozdrażnienie (może nawet cierpienie?) człowieka zmuszonego do ujawnienia uczuć, wyrywanego siłą z bezpiecznej roli władcy - człowieka, który z nikim nie musiał się liczyć, a staje bezradny wobec takiego "rymci cimci", jak Iwona. To chyba najbardziej, obok Iwony, konsekwentnie poprowadzona, mocna i prawdziwa rola.
Deliryczny atak (wywołany wspomnieniem zbezczeszczonej niegdyś dziewczyny), który Król przeżywa wspólnie z Szambelanem (Krzysztof Ławniczak) jest jedną z ohydniej pięknych i prawdziwych scen w całym spektaklu. Niestety, również jednym z nielicznych momentów, w których istotną rolę odgrywa Szambelan. Krzysztof Ławniczak najwyraźniej nie znalazł sposobu na tę rolę. Stara się, lecz wypada sztucznie, niewiarygodnie. Efektem nierównej formy poszczególnych wykonawców, a chyba też momentów przespanych przez reżysera, jest wrażenie delikatnego "rozklejania się" spektaklu na szereg etiud. Jakość tych najlepszych "kawałków" sprawia, że nad brakami łatwo przechodzi się do porządku dziennego.
Jest wielka szansa na to, że historia Dramatycznego zacznie się od nowa - że będziemy liczyć jego lata przed i po premierze "Iwony, księżniczki Burgunda". Wszystko to, pod dyrektorem Andrzejem Karolakiem, jest możliwe - o ile znajdą się pieniądze na utrzymanie teatru, zaangażowanie nowych, dobrych reżyserów, a co za tym idzie nowe przedstawienia. Na początek niech znajdą się pieniądze na zatrudnienie Waldemara Śmigasiewicza w roli konsultanta i doradcy artystycznego teatru. On to bowiem dał aktorom szansę odzyskania szacunku do siebie, a teatrowi ubiegania się o szacunek publiczności. Tylko od nas zależy, jak z niej skorzystamy. Aktorzy starali się jak mogli. Teraz kolej na tych, od których zależy los lokalnej kultury, na tych, którzy potrafią znaleźć dostęp do ministerialnych i prywatnych pieniędzy. Jest pierwsza od wielu lat szansa na teatr uczciwy.