Ludus Danielis na wielkiej scenie
Czego dzisiejsza publiczność szuka w średniowiecznym dramacie liturgicznym? Niedawno na tych łamach (w związku z wystawionym w Lublinie misterium Męki Pańskiej) przeczytać można było, że dramat liturgiczny umożliwia "kontemplację duchowych wartości". Możliwe. Ale i paradoksalne, boć przecież wiadomo, że dramatyzacje Biblii nie miały wcale służyć wywoływaniu stanów kontemplacyjnych, lecz przybliżeniu i uprawdopodobnieniu opisywanych w niej wydarzeń; dla człowieka średniowiecznego stanowiły próbę i dowód realności biblijnego świata cudów. Dziś, jak się wydaje, fascynuje nas tu najbardziej sama natura zjawiska, egzotyczna zarazem i swojska: jego "obcość" spowodowana dystansem stuleci skojarzona z "bliskością", wynikającą z niezmiennie żywej tradycji kulturowej i praktyki religijnej. Tak czy inaczej - "Ludus Danielis" w stołecznym Teatrze Wielkimi idzie kompletami. Bilet zdobyć tym trudniej, że zaplanowano niewiele przedstawień: od wielkanocnego poniedziałku, kiedy to odbyła się premiera, do końca sezonu "Grę o Danielu" pokazano ledwie pięć razy; kto więc nie zdążył "Daniela" obejrzeć przed wakacjami, będzie to mógł uczynić dopiero w październiku. A warto, bo chodzi o niewątpliwe wydarzenie. Z punktu widzenia repertuaru, realizacji, wykonawstwa.
"Ludus Danielis", trzynastowieczny dramat liturgiczny z Beauvais, przez jednego z wybitnych znawców przedmiotu został kiedyś nazwany "operą średniowieczną". Temu prowokacyjnemu anachronizmowi nie można odmówić trafności, bowiem od strony muzycznej "Ludus Danielis" odznacza się wielką gatunkową konsekwencją i wyjątkowym bogactwem inwencji. Obliczono, że zawiera 50 oryginalnych melodii; najbardziej atrakcyjne z nich znaleźć można w licznych chóralnych "conducti" (fragmenty służące przeważnie wprowadzaniu poszczególnych postaci do akcji), utrzymanych w regularnych, często tanecznych rytmach. Nic więc dziwnego, że "Ludus Danielis", jak również wyjęte zeń poszczególne "numery", cieszy się wśród wykonawców dawnej muzyki nie mniejszym wzięciem niż na przykład "Carmina burana". Dość wspomnieć pokazywany w naszej telewizji film Rene Clemencica, interpretację "Pro Cantione Antiqua" na "Wratislavia Cantans", nagrania płytowe estońskiego zespołu "Hortus Musicus", wiedeńskiego Clemencic Consort, brytyjskiego The Clerkes of Oxenford, budapeszteńskiego Schola Hungarica. Trudno wyobrazić sobie inscenizację dramatu liturgicznego, która nie byłaby w przeważającej mierze rekonstrukcją dawnej praktyki wykonawczej. Jeśli do tego decydujemy się wystawić ów dramat na teatralnej scenie, rzecz niejako automatycznie staje się widowiskiem o widowisku, swoistym meta-teatrem; nieuchronnie wkracza element stylizacji. Taki też ma charakter spektakl Hanny Chojnackiej w warszawskim Teatrze Wielkim. Zarówno wykonawcy, jak i widzowie umieszczeni zostali na jednym poziomie - na wielkiej scenie Teatru. Zapewne starano się uniknąć anachronicznego w tym wypadku, wyraźnego podziału na scenę i widownię; uzyskano przy tym przestrzeń dostatecznie szeroką, by dało się ją "zagospodarować" według wzorów średniowiecznej "scenografii", budując kilka oddzielnych miejsc akcji, tzw. mansjo-nów. Centrum obrazu scenicznego stanowi gotycki portal z ukrzyżowanym Chrystusem i z witrażem w formie rozety (przez otwarte odrzwia można zobaczyć perspektywę kościelnej nawy); na linii owego portalu ustawione są trzy mansjony: z lewej, z tronem, jest to bez wątpienia pałac królewski; z prawej mamy domostwo Daniela i - w zależności od sytuacji - siedzibę królowej, jaskinię lwów itd. Zabudowy sceny dopełniają cztery "ekrany" - dwa w głębi stanowią tło dla mansjonów, dwa z przodu, rozsunięte na początku przedstawienia, zasłaniają sceniczne kieszenie.
Stylowość i funkcjonalność są niewątpliwymi zaletami tej scenografii, choć z drugiej strony nie każdemu odpowiadać będzie jej przestylizowana oprawa malarska. Ekrany są przeładowane scenami i detalami czerpanymi ze średniowiecznych rycin, co wywołuje wrażenie niczym nie uzasadnionego wizualnego zgiełku (choć brak tu mocnych, naturalnych barw, jakie się słusznie kojarzą ze średniowieczem). Oczywiście - kwestia gustu. Ja wolę scenografię, która zaraz po podniesieniu kurtyny działa silnym, "uderzeniowym" akcentem, skrótem, metaforą, by później już nie zwracać na siebie uwagi. Marian Kołodziej robi zaś scenografię do oglądania i do "rozwiązywania" przez cały czas trwania spektaklu. W każdym razie bardzo pięknie udały mu się projekty (i wykonanie!) kostiumów, w miarę "fantastyczne" i "orientalne", o szlachetnym kolorycie. Kostiumy te wykonawcy noszą na zakonnych habitach, jako że "Ludus Danielis" był dziełem alumnów szkoły klasztornej: "in Belvaco est inventus/et invenit hunc iuventus".
"Ludus Danielis" w swojej zasadniczej postaci trwa niespełna godzinę, rozbudowano go przeto do wymiarów pełnego spektaklu, w całkowitej zresztą zgodności ze średniowieczną praktyką wystawiania dramatów liturgicznych.
Rozwinięto przede wszystkim partię początkową, z biblijnej "Księgi Daniela" zapożyczając epizod z Nabuchodonozorem. Wprowadzono też sporo śpiewów gregoriańskich (całość zaczyna się od procesji alumnów śpiewających Veni Creator), a szczególnie obszerne pole dano muzyce instrumentalnej, włączając do przedstawienia szereg anonimowych tańców z epoki, co ogromnie ubarwiło dość surową wokalną szatę dźwiękową dzieła (z tym, że śpiewowi towarzyszy jedynie perkusja, i to tam, gdzie wydaje się rzeczywiście potrzebna: w "konduktach" o tanecznym charakterze). Wreszcie, niezrozumiałą dla dzisiejszego widza łacinę "objaśniono" polskim komentarzem recytowanym przez aktora.
Na scenie Teatru Wielkiego "Ludus Danielis" jest właściwie przedstawieniem "gościnnym". Nie tylko bowiem jego realizatorzy, ale i wykonawcy wywodzą się niemal w komplecie spoza Teatru. Czas najwyższy zdradzić, że chodzi tu o członków Bornus Consort, na czele z Marcinem Szczycińskim, który przygotował ów spektakl od strony muzycznej. Debiut sceniczny "bornusowców" wypadł nie tylko zadowalająco, ale wręcz błyskotliwie, choć nie "piękno śpiewu" było w tej interpretacji na pierwszym planie, ale naturalność, stylowy kształt ekspresji, wyczucie modalnego pulsu rytmicznego. Najefektowniej wypadły oczywiście chóralne "conducti" Astra tenenti cunctipotenti, Jubilemus Reginostro Regis vasa referentes i in., doskonałe jednak były także fragmenty solowe gregoriańskie czy utrzymane w rytmice modalnej (wykonywane w dość wartkich tempach, zapewne także ze względu na niedostatek pogłosu). Krzysztof Szmyt ze swym subtelnie brzmiącym tenorem był Danielem pełnym słodyczy, promieniującym aurą obrazkowej świętości; Marcin Szczyciński zabłysnął zwłaszcza w roli... Królowej (prześlicznie zaśpiewany "conductus reginae", mający bez wątpienia wiele wspólnego z liryką rycerską), Piotr Kusiewicz zapisał się w pamięci zwłaszcza jako król Dariusz. Każdy z wykonawców - wyjąwszy Krzysztofa Szmyta - występował w dwóch rolach, Marcin Szczyciński - nawet w trzech! "Bornusowcy" świetnie wywiązali się z zadań aktorskich. Były one na pewno nie mniej trudne, niż w każdym "normalnym" spektaklu operowym, mimo że ruch, gest, mimikę, starano się tu poddać swoistej formalizacji w myśl tego, co o średniowiecznym aktorstwie mówią historycy teatru, i co pokazuje ikonografia z epoki. W tej manierze najbardziej sugestywny i wyrazisty był jednak zawodowy aktor Jan Kochanowski, który jako Prologus wywoływał "podniosły" nastrój za pomocą ograniczonego, a jednak nader skutecznego katalogu gestów i intonacji głosu. W pewnym sensie aktorami byli w tym przedstawieniu również instrumentaliści, przyodziani w piękne orientalne stroje: członkowie zespołu "Ars antiqua" Jacek Urbaniak i Michał Straszewski (pomort, flety proste, piszczałki pasterskie, rebec, fidel) oraz perkusista Stanisław Skoczyński i lutnista Antoni Pilch. Muzykowanie było miejscami naprawdę znakomite, zwłaszcza gra Jacka Urbaniaka na fletach prostych (wykonanie znanego Saltarella, jakiego by się nie powstydził Clemencic!). Stanisław Skoczyński zachwycał wielką, może nawet trochę ostentacyjną wirtuozerią, podkreślając rytm "konduktów", grając w szybkim tempie skomplikowane, "orientalne" struktury w scenie adoracji fałszywych bóstw.
Przedstawienie "Ludus Danielis", barwne i wyraziste, trwale zapisuje się w pamięci widza; przede wszystkim jednak pamięta się jego nastrój, w którym, bez szkody dla wielkości i powagi tematu, odczuwa się obecność subtelnego stylizatorskiego cudzysłowu; może najwyraźniejsze jest to w momentach, gdy dochodzi do głosu element prawdziwie ludyczny: w tańcach, w komicznych postaciach satrapów i doradców królewskich, w pewnych rozwiązaniach sytuacyjnych (oto dwaj magowie, którzy nie potrafią wytłumaczyć Baltazarowi znaczenia "Mane, Tekel, Fares", śpiewają swoje wystraszone "Nescimus persolvere" - jeden falsetem, drugi głębokim basem).
"Gra o Danielu" Marcina Szczycińskiego i Hanny Chojnackiej może zrobić sporą karierę "festiwalową" - wykonywana nawet bez kompletnej scenografii w zabytkowych wnętrzach kościelnych czy pod gołym niebem na tle starej architektury. Zasługuje też na studyjne nagranie - przynajmniej radiowe. I oby dłużej pozostała na afiszu Teatru Wielkiego, który, jak się wydaje, ma więcej szczęścia do nietypowych przedsięwzięć, niż do żelaznego repertuaru...