Artykuły

"Lilla Weneda"

Gigantyczne zamierzenia Słowackiego, stworzenia serii scenicznych traktatów historiozoficznych osnutych wokół dziejów Polski zmaterializować się miały w cyklu sześciu tragedii, z których pierwszą była "Balladyna". Dalsze z nich to "Lilla Weneda", fragmenty "Jana Kazimierza" i "Złotej Czaszki", "Mazepa", "Beniowski", "Ksiądz Marek" i "Sen srebrny Salomei", niedawno oglądany przez nas "Horsztyński", wreszcie najpopularniejszy z tej serii dramatów - "Kordian".

"Lilla Weneda" powstała tuż po "Balladynie", w 1844 roku, i w tymże czasie ukazała się w druku nakładem jednej z paryskich oficyn. W oparciu o ówczesne osiągnięcia nauk archeologicznych, Słowacki rekonstruuje polskie legendy, mity i podania, dopatrując się w ich fabule, w charakterze bohaterów pewnych uniwersalnych cech narodowych Polaków oraz przyszłych dziejów państwa polskiego. Przełom lat 30-tych i 40-tych ubiegłego wieku był niewątpliwie apogeum w twórczości Słowackiego i rzeczywiście "Lilla Weneda" nie należy do drętwych i budujących "lektur obowiązkowych". Mimo swego mistycznego i metafizycznego charakteru, mglistych pojęć historycznych i geograficznych, wszystkich tych niejasnych "pra-" jest dziełem ogromnie ważnym. Autor zmaterializował w nim popularną naówczas historiozoficzną teorię o narodzinach państwa polskiego jako konsekwencji wojny agresywnej i podboju. Entuzjastą i propagatorem tej koncepcji był Joachim Lelewel, który tak oto interpretował zróżnicowanie społeczne Polaków. Szlachta, wedle jego poglądu, miała być potomkami agresorów - Lechitów, natomiast Wenedowie - protoplastami chłopów, żywiołu rdzennego. W przebiegu tej prasłowiańskiej wojny zawarł Słowacki aluzje do historii i dramatycznego finału powstania listopadowego: "Lilla Weneda" miała być więc repliką tragedii narodowej, wbrew swej rytualno-kultowej stylistyce - surowym rozrachunkiem z niedaleką przeszłością. I epitafium dla zwyciężonych.

Tekst literacki dramatu wielce jest zagmatwany - utwór ma postać klasycznej "eurypidesowej" tragedii, erudycyjnej i kunsztownej. Zdawałoby się, że pośród katakumb i cmentarzysk, prasłowiańskich grodziszcz i kultowych uroczysk, legend, mitów i klechd, zaginie treść najistotniejsza. Że ta posępna nadgoplańska wieszczba nie uniesie ani dramatyzmu tematu, ani też ostrości konfliktu. Ale nie. Nie będę oczywiście analizować tu tekstu pierwowzoru, na nasz użytek wystarczy gdy przyznamy, że choć w spektaklu Krystyny Skuszanki pobrzmiewały echa postromantycznych inscenizacji krakowskich, pełnych fatalizmu, alegorii i patosu, nadrzędna koncepcja widowiska szczęśliwie odbiegła od XIX-wiecznych konwencji scenicznych, w jakich przedstawiano do niedawna "Lillę Wenedę". Reżyser Skuszanka dokonała rzeczy niemałej - przełamała ten akademicki schematyzm inscenizacyjny, przez co spektakl zabrzmiał stosunkowo nowocześnie. Był czysty, poprawny, a fragmentami przejmujący. Już czołówka zapowiadała tonację wzruszeń - plakat z widowiska Teatru im. Juliusza Słowackiego rzucony na tło kłębiących się w przestrzeni kadru ciał: sankcjonowanie zarówno praw postromantycznego teatru, jak i nowoczesnej ekspresji telewizyjnej. Teatralna jedność miejsca, czasu i fabuły, hieratyczna gra aktorska, scenografia statyczna, jak z papier-machée; właśnie koncepcja jedynej statycznej dekoracji okazała się pomysłowa i funkcjonalna. Oto wiatr historii i kolejna grupa formuje się na przedzie salonu warszawskiego; właśnie konwencja "salonu warszawskiego" bardzo przybliżyła ideę utworu, ponadto sytuowała akcję historycznie. Było to rozwiązanie inscenizacyjne szczęśliwsze od innych, ukazujących opary nadgoplańskich łąk, czy też "święte dęby".

Taka właśnie - emocjonalna konwencja wymagała pominięcia jednych, a stonowania innych fragmentów literackiego pierwowzoru. Pominięto więc - i słusznie - egzaltowane fragmenty pożegnania Lilli z braćmi, sceny "wyboru jednej z dwu cór", wyciszono melodramatyczną scenę śmierci tytułowej bohaterki. Inaczej usytuowany tekst, Skuszanka połączyła z fragmentami "Kordiana", "Listu II do Autora Irydiona" i "Podróży do Ziemi Świętej", przez co powiększona została jak gdyby perspektywa filozoficzna i intelektualna spektaklu.

A jak dramat sprawdził się na małym ekranie? Otóż Krystyna Skuszanka, wespół ze Stanisławem Zajączkowskim potrafili wykorzystać możliwości telewizyjnej ekspresji: eksponowano ruchliwość i "wybiórczość" kamery, toteż wiele ujęć zrealizowano w sugestywnych zbliżeniach; pomyślano też o nakładaniach i przenikaniach obrazu, co wzbogaciło i uatrakcyjniło spektakl. Należałoby także zwrócić uwagę na interesujące, za sprawą Władysława Wigury, opracowanie plastyczne - zmieniające się, niby w gabinecie woskowych figur upozowane grupy bohaterów pięknie, po rembrandtowsku oświetlone. Walorem przedstawienia była kulturalna gra zespołu aktorskiego. Szczególna uwaga koncentrowała się, i nie tylko za sprawą rozmiarów roli, na Lilli Wenedzie - Urszuli Popiel - przejmującej i zarazem pełnej prostoty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji