Artykuły

Nagięcie do polskich realiów

"Happy End" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Narodowyw w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Jak czkawka po PRL-u wybrzmiewa najnowsza premiera "Happy Endu" [na zdjęciu] w Teatrze Narodowym. Wyznam szczerze, że niezmiernie dziwi mnie taka decyzja repertuarowa dyrekcji teatru. Z pewnością nie było zamierzeniem twórców spektaklu zrobienie czegoś w rodzaju "agitki" czy nachalnej propagandy antykapitalistycznej będącej teraz w modzie. Ale niestety, jaki jest "Happy End", wie każdy, kto czytał tekst.

Zresztą, nie ma się czemu dziwić, bo jak wiadomo, postawa Brechta - aż do przesady aktywnego w agitowaniu na rzecz komunistów - znajdowała przecież odzwierciedlenie w jego twórczości.

A zatem, skoro Brecht tak bardzo nienawidził kapitalistów, to dlaczego - jak podają niektórzy - sam miał konto w banku szwajcarskim? Jeśli to prawda, należy wątpić w ową szczerość ideologiczną tego dramaturga. Tak więc nie jest to postać na tyle ciekawa, by wyciągnąć ją z lamusa ideologii "jedynej i słusznej". Tym bardziej że "Happy End" jest marnym tekstem w sensie literackim, co wyraźnie obnażyła inscenizacja w Teatrze Narodowym. Pewnie nawet wbrew zamierzeniom reżysera. W warstwie fabularnej jest to banalny melodramat rozgrywający się w 1919 roku w Chicago i przedstawiający romans właściciela baru Billego Crackera (Grzegorz Małecki) z urodziwą członkinią Armii Zbawienia w stopniu porucznika Liliam Holiday (Katarzyna Kurylońska, gościnnie w tym teatrze), która pragnie nawrócić gangstera na uczciwą drogę. Po rozmaitych perypetiach w finale Armia Zbawienia przyjmuje do swojej organizacji niby-skruszonych gangsterów chicagowskich, którzy oczywiście mają w tym swój cel.

Banalne treści "Happy Endu" i nachalnie propagandowa wymowa sztuki, aby wybronić się dziś na scenie, wymaga zarówno pomysłu reżyserskiego, jak i dobrego wykonania aktorsko-wokalnego. Tymczasem zawiodło i jedno, i drugie. Tym, co na przestrzeni lat spopularyzowało tę sztukę, są jedynie piosenki - songi, jak m.in. "Surababy Johny", "Bilbao" czy "Pieśń o Mandalay". Stały się one już bytem autonomicznym, niezależnym od sztuki, z której pochodzą. Jednak wystawianie dziś "Happy Endu" tylko dla zaśpiewania kilku songów - jest wręcz niepoważne. Do tego nie trzeba aż sceny narodowej i zaprzęgnięcia całej machiny związanej z przygotowaniem tak dużego spektaklu.

Podstawowym grzechem tego przedstawienia jest potraktowanie za bardzo serio tematu przez reżysera. Choć też nie do końca konsekwentnie. Tekst "Happy Endu" aż prosi się dziś o wyraźny nawias pastiszu czy wręcz zabawnej ironii. W tym przedstawieniu niczego takiego nie znajduję. Jeśli zaś idzie o wykonanie, to przypomina mi się wypowiedź dyrektora teatru Jana Englerta podczas konferencji prasowej tuż przed premierą, który stwierdził, że "Happy End" jest takim przysłowiowym papierkiem lakmusowym ukazującym wszystkie wady i zalety wykonawców. I tak się niestety stało. Zwłaszcza jeśli chodzi o wady. Bo zalet tu niewiele. Główna para aktorska, tzn. Katarzyna Kurylońska i Grzegorz Małecki, nie do końca przekonują. Aktorka, owszem ma znakomite warunki zewnętrzne i zupełnie niezły głos, ale brak jej temperamentu, niezbędnego przecież do zagrania postaci Lilian Holiday. Bill Cracker Grzegorza Małeckiego jest wprawdzie zabawny, ale w niektórych scenach za mało wyrazisty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji