W lustrach historii - pocieszenie?
LUBELSKIE "Dziady" - "Dziady", co zawsze potrafi przeszkodzić percepcji, odświętne, zaprezentowane w 75. rocznicę ostatniej ich realizacji w tym mieście i w stulecie słynnego, tak naprawdę rozpoczynającego żywot naszego arcydramatu na polskich scenach wystawienia w Krakowie przy udziale Stanisława Wyspiańskiego, który opracowywał tekst Adama Mickiewicza - rozpoczynają się zaskakująco. Może nawet należy żałować, że nim widzowie zdążą się umościć w fotelach i osiągnąć stan skupienia, pada ze sceny tak ważna, wręcz kluczowa dla wyreżyserowanego przez Krzysztofa Babickiego przedstawienia kwestia. Jej przegapienie może - wiem, sprawdzałem, szczęściem wyeksponowano ją w jak zwykle ciekawym programie do spektaklu, który podpowie nam coś jeszcze więcej - wprowadzić mętlik w głowach odbiorców, może zasiać wątpliwości.
Na otwarcie Części II nie oglądamy tradycyjnej cerkiewnej kaplicy czy jakiegoś litewskiego ostępu, gdzie mógłby się odbywać obrzęd Dziadów. Widzimy sztalugi i na nich - od tyłu - blejtram, widzimy upozowaną modelkę - symbol Polski?, wolności? zrywu niepodległościowego? - i widzimy artystę. Siedzi skulony, głowę ma wspartą na dłoniach, cierpi: twórcza niemoc. Za chwilę dostrzegamy, że z mroku wycinają się wsparte o półkolistą ścianę odwrócone licem do niej płótna (żadnego - to multiplikacja symbolu - nie zobaczymy frontalnie nie tylko do końca misterium, ale i całości zdarzeń). Tak, jesteśmy w pracowni malarza.
I GDY po jego rozważaniach o tym, kto powoduje ludzkością i jaka jest przyszłość świata, ojczyzny, wkraczają uczestnicy obrzędu, słyszymy owe znaczące dla całości słowa: "- Polak, jest malarzem /Lecz go właściwiej nazwać guślarzem,/ Bo dawno od farb i pędzla odwyknął,/ Bibliję tylko i kabałę bada,/1 mówią nawet, że z duchami gada ". To fragment " Oleszkiewicza ", jednego z poematów napisanego dużo później przez Mickiewicza " Ustępu". Krzysztof Babicki słusznie uważa, że to dopowiedzenie przez poetę, kim jest Guślarz ma ogromne znaczenie dla określenia tej postaci. - To metafizyczny malarz, który stracił dar malowania, bo nie potrafi namalować historii swego narodu - stwierdził kiedyś inscenizator.
Formalnie wypłynęło z tej koncepcji poszukiwanie nośnika plastycznego. Gdy realizator, być może nie bez małej pomocy Pawła Dobrzyckiego, autora kapitalnie ascetycznej, a przecież tak fascynującej scenografii, trafił na ,, Natchnienie malarza " Jacka Malczewskiego (reprodukcja w rzeczonym programie), sprawa ucieleśniła się przenosząc na wizję teatralną. Nie tylko. Oprócz - co konsekwentne - przemienienia w obrazy, w dzieła malarza-Guślarza kilku z objawiających się w czasie Dziadów widm, przywołanych duchów, zadecydowała o kroku następnym, o sięgnięciu po jedne z najsłynniejszych dzieł naszego symbolisty, po jego "Melancholię" ze skłębionym, wirującym przed malarzem korowodem polskich wojowników i męczenników, od początku interpretowaną jako wyrażającą daremność narodowych zrywów, usiłowań wybicia się na wolność, a antycypującą (rok powstania 1890) ostatnią scenę - mamy kolejny symbol, a i pewien odnośnik do realizacji "Dziadów" z 1901 r. - z " Wesela" Wyspiańskiego.
TO już nie tylko kwestia formalna, to sprawa idei. Nie mamy wśród postaci misteryjnego, statycznego tańca kosynierów, legionistów, dawnych powstańców. Są bliżsi nam czasowo wojownicy (furażerka na głowie jednego o tym świadczy), są postacie nam współczesne, dzisiejsze - jesteśmy w Polsce tu i teraz, a Gustaw-Pustelnik tak jak zawsze pozostanie głuchy na pytania, bo to i nie on, a Konrad w gruncie rzeczy - przy całym uznaniu dla pokazania przemiany bohatera - interesuje twórców tych "Dziadów", czego dowód w skrótach tekstu i chociażby w sprowadzeniu do epizodycznego znaczenia postaci Ewy. Kiedy przed rozpoczęciem Części III padają słowa o tym, żeby popatrzeć, jak to wszystko wyglądało u nas w przeszłości, wiemy już, że będziemy przeglądać się w lustrach historii. Czy zrozumiemy dzięki temu, teraźniejszość? Czy znajdziemy pocieszenie? Jak myśleć będziemy o przyszłości zdobywszy już wolność? Świadkował będzie tej historii malarz-Guślarz, któremu realizator włożył w usta słowa z "Oleszkiewicza": "Błysnął i zniknął jak nieszczęść przeczucie,/ Które uderzy w serce, niespodziane,/I przyjdzie straszne - lecz nie zrozumiane ".
Przyszło. Próby nad tym spektaklem rozpoczęły się na drugi dzień po 11 września. Chyba nie trzeba wyjaśniać, co to za data. Konrad, buntownik Konrad i tego świata by nie akceptował, stawałby się wadzić z Tym, który tak niepojęcie go ułożył. Konrad to my - ty, ja - którzy nie potrafimy zrozumieć, co się dzieje, gdzie podziały się wszelkie wartości niesione przez kulturę gubiącą w cywilizacyjnym szale metafizyczne głębie, widzący też raczej ćmę niż motyla po tym, gdy już zaświeciło nam słońce wolności, no i nieustannie obserwujący walkę dobra ze złem. Znamienne, że w tym przedstawieniu nawet Duchy Nocne przybierają postać diabłów, trudno w każdym razie je odróżnić. Signum temporis? Wyprowadzenie Księdza Piotra na centralną postać, równie ważną jak Konrad, wydaje się w każdym razie wskazówką dla naszych poszukiwań punktów zaczepienia w tym chorym świecie.
AKTORSKO są to także postacie równoważne, dopełnione kilkoma innymi znaczącymi kreacjami. Jacek Król skorzystał w pełni z tej nieprawdopodobnej szansy, która otworzyła się przed nim jak przed tym, który też był tak znacząco obecny na lubelskiej scenie, a kreował Gustawa-Konrada w pierwszej powojennej realizacji "Dziadów" w roku 1955. Wprawdzie słyszałem pretensje o to, że Wielką Improwizację rozpoczyna w pozycji horyzontalnej (- Położyli Improwizację - bonmotowo stwierdziła koleżanka), ale z racji na pryczę w celi wydaje się to wcale uzasadnione, bardziej naturalne niż natchnione wsparcie głowy o mur i recytowanie kwestii w uniesieniu. W każdym razie scenę obłędu zagrał młody aktor tak, że (pardon w tym miejscu) daj Boże, to znaczy tak, jakby odbył praktykę na zamkniętym oddziale psychiatrycznym z najcięższymi przypadkami szału. Ważniejszy jest jednak całościowy odbiór kreacji, z jego Konradem nie sposób się nie utożsamiać, nie można nie wierzyć w jego bunt. Jeśli coś jeszcze zostało w nas z człowieka, tego teologicznie złożonego z osoby i osobowości, taki protest nosimy w sobie, a on go za nas wyartykułował. To rola która też, jak inne, pamiętne, powinna wpisać się do annałów polskiego teatru.
Andrzej Golejewski w roli Księdza kolejny raz udowadnia, jakim jest znakomitym, długo nie odkrywanym przez ten teatr aktorem. Prowadzi swą rolę z niezwykłą powściągliwością, wewnętrznym skupieniem, a gdy doznaje widzeń, wspina się na te wyżyny, które są rezerwowane dla boskich nawiedzeńców, ludzi przeznaczonych do wyższych, pozaziemskich celów. Dreszcz przechodzi, gdy wieszczy śmierć Doktora - święty pośród ziomków, on, który wie. Podobne superlatywy należą się niezawodnemu Pawłowi Sanakiewiczowi, Guślarzowi-malarzowi rozdartemu pomiędzy niemocą a niezrozumiałym, posiadaczowi wiedzy tajemnej pozwalającej powodować światem duchów, a patrzącym ze zgrozą na żyjących. Sanakiewicz nie puszcza wodzy fantazji, nie próbuje być efektowny - jest, świadkuje, czasem pyta, czasem komentuje, czasem wadzi się z wewnętrzną rozpaczą.. No i - last but not least - mamy arcykreację Ignacego Gogolewskiego, Temu, który ponad 40 lat temu był Konradem, przyszło wcielić się w Senatora. Nie ma w lubelskich "Dziadach" ustępu "Do przyjaciół Moskali", nie ma, chociaż kontekst historyczny zawsze będzie ważny, tej aluzyjności do powojennej polskiej sytuacji zniewolenia i nie tak jak dawniej patrzymy już na postać Nowosilcowa, ale jeśli mielibyśmy ujrzeć wzorzec kreatury, szui, demona w ludzkiej skórze, to wielki aktor nam go podał na tacy. Jest okrutny i zły w każdym geście, w każdej intonacji słowa, rozkapryszonym, ale i wystudiowanym grymasie, ba!, w sposobie podawania kieliszka. Klasa, prawdziwa klasa! I wielki, szlachetny gest byłego dyrektora Osterwy, który przybył w potrzebie wesprzeć kierowaną przez siebie ongiś placówkę, gdy ta zamierzyła się na tak ambitne przedsięwzięcie jak wystawienie "Dziadów".
W ogromnej ilości przewijających się przez scenę postaci nie sposób jeszcze zapomnieć o Teresie Filarskiej w roli Pani Rollisonowej, przekonywującej, prawdziwie dramatycznej, wzruszającej. Zwróciłbym też uwagę na wdzięczne Anioły - Annę Bodziak (może jeszcze bardziej znacząca jest jej rola Dziewczyny) i Anetę Stasińską (także Pasterka, Ewa i Kobieta). Gdy siadły w bielach u wezgłowia i u końca pryczy Konrada, raz jeszcze przyszedł na myśl Malczewski, z którego ducha utkany jest plastycznie ten spektakl. Zauważyć też warto prawdziwie demonicznego Romana Kruczkowskiego jako Belzebuba. Innych - proszę wybaczyć - nie wymienię, miejsca by nie stało, jakkolwiek warto by tym licznym perlącym się epizodom trochę więcej go poświęcić, chociażby Księdzu Henryka Sobiecharta, chociażby Zenonowi Witolda Kopcia, chociażby Pannie Moniki Brudkowskiej, chociażby...
Nie byłoby wizji Krzysztofa Babickiego urealnionej plastycznym widzeniem (wielką rolę odgrywają w nim światła) scenografa Pawła Dobrzyckiego, gdyby nie kostiumy Barbary Wołosiuk. To znaczy, ta wizja nie miałaby takiej nośności, takiej siły wyrazu, jaką posiada, bo na zdawałoby się bezkresnej czerni tła dopełnionej szarością sztalug, których ilość z czasem się zwiększa i rozjaśnianej jedynie w niektórych scenach złotem empirowych mebli (efekt znakomity!) kostiumy, wysmakowane, ale balansujące na granicy jakiegoś wynaturzenia stroju (te suknie, te fryzury!), dodają jej barwy, ale i nerwu (w czym zasługa także choreografii Jacka Tomasika). Podobnie działa muzyka Marka Kuczyńskiego, śpiewy wierne didaskaliom czującego wbrew pozorom teatr autora. Sekwencja z pieśnią Dziewczyny z Części II uwzniośla się dzięki podbudowaniu jej dojmującą, leitmotivową melodią wykonywaną chóralnie przez uczestników korowodowego tańca przeniesionego z "Melancholii" (to notabene bardzo dobrze wyreżyserowana scena zbiorowa, jedna z najlepszych, jaką widziałem na tych deskach). Oni wszyscy, współtwórcy lubelskich " Dziadów " dołożyli ręki do ich sukcesu, jednak zasługę największą ma ten, który te teatrum wyśnił, wymarzył i wyczarował, prowokujący nas do przemyśleń, zadający z Mickiewiczem i za Mickiewiczem niełatwe pytania i nie podpowiadający łatwych, banalnych odpowiedzi Krzysztof Babicki. Jego rola skończyła się. Co do nas, odbiorców, to każdy w sercu będzie wiedział, czy tego wieczoru w Osterwie otrzymał jakieś pocieczenie, doznał katharsis.