Artykuły

Robinson z Zaułka Bez Futbolu

- Przygotowując "Robinsona", najpierw zacząłem pisać rodzaj monodramu. Potem zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. To byłby już teatr, a nam zależało na żywej formie. Stand-up to było dla mnie zupełnie nowe wyzwanie. Ni to kabaret, ni to przedstawienie, choć rzecz dzieje się przecież w teatrze - mówi MARIUSZ PUCHALSKI, aktor Teatru Nowego w Poznaniu.

- Cieszę się, że trafiliście do nas mimo tego Euroidiotyzmu - wita swoich gości. Ubrany w czarny garnitur siedzi przy jednym ze stolików rozstawionych wokół baru. Na widowni unoszą się białe baloniki. Czerwonych - brak. - Kulturalny Polska jest nieczynna - twierdzi.

Aktorski stand-up Mariusza Puchalski ego, zatytułowany "Robinson 2012", można oglądać do końca czerwca w Zaułku Krystyny Feldman, przemianowanym na czas Euro na Zaułek Bez Futbolu. W piątki i soboty aktor wciela się w postać trochę szalonego entomologa - znawcy owadów i zagorzałego anty kibica.

Gdy Mariusz Puchalski zacznie grać, wyzna: - To miejsce traktuję jako wyspę sprzeciwu. Jestem aktorem, ale nie realizuję swoich powinności. Nie mogę: moi koledzy aktorzy siedzą teraz przed telewizorami.

Podczas swojego występu wyjmuje spod stołu żywą dżdżownicę, głaszcze ją i zwraca się do jednego z widzów: - Proszę podnieść tę nogę, tam jest jednak życie! Przypełzło tutaj z Bułgarskiej.

Po chwili mówi, że pisze książkę "Stadiony jako miejsca kaźni mikrosystemu stworzeń, czyli o zabójczym wpływie ludzkości na środowisko boiska sportowego". I przypomina, że najważniejszym elementem każdego stadionu jest murawa. Darń. Ojczyzna naszych najmniejszych braci w istnieniu.

***

Robinson gra dla pani w szlafroku i szarego kota

Marta Kaźmierska: Widział pan, jak w meczu otwarcia zremisowaliśmy z Grekami? A właściwie - oni z nami?

Mariusz Puchalski: Nie do końca. Przyjechałem do domu po zakończeniu pierwszej połowy. Tego wieczoru grałem po raz pierwszy "Robinsona".

Czyli jednak ogląda pan mistrzostwa?

- Oglądam.

Wiedziałam! Pan zresztą sam się zdradza, że na futbolu tak naprawdę trochę się zna. Na scenie pada w pewnym momencie: "Messi nie czyni szkody murawie, bo on nad nią przelatuje". Tak nie mówi zagorzały antykibic, a już zwłaszcza piłkarski ignorant.

- Bo ja jestem powierzchownie w piłce zorientowany. Powiedzieć, że dobrze zorientowany, to byłaby przesada. Ale przyznaję się: oglądam dobre mecze, przy okazji ważnych imprez. Coś, co jest na najwyższym poziomie, nie może umknąć uwagi. Nie śledzę rozgrywek ligowych, nie chodzę na mecze Lecha. Ale na piłkarskim boisku byłem. Przygotowując się do matury, wiele lat temu, mieszkałem obok stadionu Górnika Wałbrzych. I miałem tam nawet lekcje wf.

To skąd pomysł, by wystąpić w czasie mistrzostw w roli futbolowego malkontenta?

- Śmieszy mnie całe to piłkarskie szaleństwo. Szok z nim związany przeżyłem przed wieloma laty, gdy występowałem jeszcze w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Graliśmy pewnego wieczoru "Krakowiaków i Górali". Proszę sobie wyobrazić: na scenie prawie stu aktorów, w orkiestrze - około trzydziestu osób. Śpiewając jakąś arię, zbliżam się do krawędzi orkiestronu, patrzę - muzycy zasuwają na swoich instrumentach, a przed nimi stoi kilka monitorów. Oglądają mecz i grają!

To był 1974 rok, mistrzostwa świata w Niemczech, okres naszych największych wyczynów. Drużyna Górskiego grała wtedy z Haiti. Wygraliśmy 7:0. Od tego czasu mam jednak do piłki ironiczny stosunek. Nie wrogi - ironiczny właśnie. I ci, którzy mnie znają, dobrze o tym wiedzą. Wiedział to też dyrektor mojego teatru Piotr Kruszczyński, który wymyślił Zaułek Bez Futbolu. Ja w to wszedłem. Przygotowując "Robinsona", najpierw zacząłem pisać rodzaj monodramu. Potem zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. To byłby już teatr, a nam zależało na żywej formie.

Bo mecz to też rodzaj spektaklu na żywo?

- Trochę dlatego. Poza tym stand-up to było dla mnie zupełnie nowe wyzwanie. Ni to kabaret, ni to przedstawienie, choć rzecz dzieje się przecież w teatrze.

Nietypowy to teatr: na "moim" spektaklu, po meczu Holandia - Dania, a przed spotkaniem Niemcy - Portugalia, na widowni siedział m.in. szary kot oraz pewna pani w szlafroku i z papierosem na balkonie pobliskiego domu. Kluczem w pana antykibicowskim monologu okazały się jednak stworzenia zamieszkujące murawę. To prawda, że jest pan z zamiłowania entomologiem?

- Ależ skąd, to był tylko pomysł! Ale kiedy już się za te robaczki zabrałem, pomyślałem sobie, że z tego może wyjść właśnie to, czego szukamy. Czyli formalne "nie wiadomo co", trochę na serio, trochę w żartach. Po premierze pewna pani z ochrony powiedziała do mnie: "Straszny jest rzeczywiście żywot tych maluchów, które siedzą w trawie". Naprawdę się przejęła ich losem!

Robinson ratuje Ofelię ze sklepu wędkarskiego

Konsultował się pan przed występem z jakimś zoologiem?

- Nie, ale od kilku lat mamy z żoną dom na wsi pod Poznaniem i żyjemy w samym środku rezerwatu ptactwa wodnego. Mam też sporo literatury, dużo na ten temat przeczytałem.

To Ofelię - dżdżownicę, która bierze udział w "Robinsonie" - wykopał pan pewnie we własnym ogródku?

- Skąd, wziąłem ją ze sklepu wędkarskiego. Uratowałem jej życie.

Będą kolejne Ofelie?

- Nie wiem. Bo w "Robinsonie", tak jak w piłce, chodzi przecież o to, co nieoczekiwane. Bardzo na to czekam. Nieoczekiwane nie zdarza się często ani w życiu, ani na scenie. Ze spotkaniami w ramach "Robinsona" jest tak, że właściwie każde z nich mogę skończyć, kiedy poczuję, że już dość. Że - mówiąc kolokwialnie - energia między mną a widownią "nie żre". I wyjść po dziesięciu minutach z obrażoną miną, mieszcząc się w konwencji. To, że mógłbym tak zrobić, dopinguje mnie jednak do walki.

Gdyby ten rodzaj scenicznego wyczynu ktoś mi napisał, to ja bym po prostu starał się zinterpretować czyjś tekst. A tu jest mój trud. Coś, co sam sobie zadałem. Za każdym razem jest więc niepewność: nie mam zielonego pojęcia, jak to zadziała. I strasznie mnie to cieszy, bo takie poczucie odmładza. Przypomina mi czasy, kiedy się szukało innego sposobu myślenia o roli, o teatrze w ogóle. Pana to cieszy.

A publiczność - jak reaguje?

- Generalnie dobrze. Ale na premierowy spektakl przyszła pewna starsza pani i wydawało mi się, że ona od początku patrzy na mnie krzywo. Cały czas siedziała bokiem. Spytałem ją: - Pani mnie nie lubi? - Nie, dlaczego, lubię pana - odpowiedziała grobowym głosem ze zmarszczonym czołem.

Nieprzewidywalne. Po to właśnie to robię. Ludzie nie do końca powinni wiedzieć, czy ten facet przy barze kompletnie zidiociał, czy tylko blefuje. No bo jak można się poważnie denerwować w sprawie krocionogów, którym dzieje się krzywda?

Ma pan podobne performerskie doświadczenia w swojej karierze?

- Robiłem przez kilka lat swój kabaret. Ale to jest jednak zupełnie coś innego. I dobrze. Bo dzisiejszy kabaret mnie wkurza. Polska scena kabaretowa strasznie w ostatnich latach spsiała. Tam nie ma zupełnie nic. Ale smutne jest to, że setki ludzi to jednak bawi. To, że ktoś, po raz nie wiem który, parodiuje w ten sam sposób np. starą kobietę. Okropne.

Jako dziecko grał pan pod stołem spektakle dla rodziny czy kopał piłkę?

- Byłem cudownym dzieckiem, ale jeśli grałem, to na fortepianie. W wieku dziewięciu lat zagrałem duży koncert z orkiestrą w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Nic wtedy nie wchodziło w grę, nie tylko piłka. Ćwiczyłem z nutami po 6-7 godzin dziennie, brałem udział w konkursach, chodziłem do dwóch szkół. A potem ze szkoły muzycznej zacząłem uciekać po rynnie.

Jak się ćwiczy do takiego stand-upu?

- Wcale się nie ćwiczy. Wszystko dzieje się w wyobraźni. Nie było żadnych prób, nawet generalnej. Dyrektor też widział dopiero premierę.

To i on pewnie nie obejrzał pierwszej połowy meczu...

- On ma blisko. Mieszka w teatrze.

Pan ma daleko, a my już długo rozmawiamy. Dziś grają Niemcy z Portugalią. Nie spieszy się pan?

- Gdybym się spieszył, to bym powiedział. A poza tym wiem, że będą w nocy powtórki. Ja się tym naprawdę nie przejmuję.

A kto wygra te mistrzostwa?

- Rosjanie. Myślę, że w finale zagrają z Niemcami.

***

MARIUSZ PUCHALSKI - urodził się 21 stycznia 1953 r. w Górze Śląskiej. W 1975 r. skończył studia na Wydziale Aktorskim PWSTiF w Łodzi. Po studiach filmowych pracował w Teatrze Polskim we Wrocławiu, Teatrze Polskim w Bydgoszczy i Teatrze Polskim w Poznaniu. W Teatrze Nowym - od 1993 r. W mijającym sezonie można go tu było zobaczyć m.in. w spektaklach "Dwunastu gniewnych ludzi", "Rutherford i syn" i "Szczęśliwe dni".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji