"Pigmalion" wiecznie młody
DZIESIĘĆ lat temu męczyłem się w "Trybunie Ludu" i w "Teatrze", by udowodnić: a) że poglądy językoznawcze Sweeta-Higginsa (Shaw, jak wiadomo, w osobie prof. Higginsa sportretował słynnego angielskiego lingwistę Henryka Sweeta) są opóźnione w stosunku do nowoczesnych poglądów językoznawczych; b) że cały wątek pigmalion-galatea winien zmierzać do wielkiej miłości ("przygoda romantyczna") a nie do rozejścia się uczennicy z profesorem, jakkolwiek by nam Shaw starał się wmówić sofistycznie, że Eliza porzuci swego mistrza i machnie się za mąż za pewnego bałwana imieniem Fred, który się jej nawinął w toku edukacji. (Przypominam, że oprócz rozważań w epilogu, wpisał Shaw na ten temat również w sam tekst sztuki niemądrą scenę schadzki Elizy z Fredem, przerywaną interwencją policjantów: scenę tę słusznie opuszczają przedstawienia teatralne, skoro wena pisarska opuściła w niej przekornego autora). Dzisiaj wystarczy powiedzieć, że cała naukowa strona życia Higginsa i Pickeringa jest nieważnym tłem i że ostał się tylko wątek romantyczny. Ale jak świetnie się ostał! Chociaż od napisania "Pigmaliona" upłynęło niemal pół wieku - komedia ta nie znudniała, nie wyblakła. Po cóż spory - czy to najlepszy utwór Shawa czy też tylko równy "Świętej Joannie" lub "Z powrotem do Matuzalema"? To pewne, że tym wszystkim, którzy bają o zestarzeniu się Shawa a nawet o jego "myszkowatości", wystarczy przytoczyć "Sztuki nieprzyjemne", "Kandidę" czy właśnie... "Pigmaliona", by wykazać nicość ich obrazoburstwa. Teatr Polski specjalizuje się w przypominaniu najbardziej uznanych arcydzieł literatury dramatycznej światowej i polskiej: nic dziwnego, że nie pominął "Pigmaliona". Szóstemu kolejnemu wystawieniu tej sztuki na scenie przy ul. Karasia wróżę szóste kolejne powodzenie.
Nie widziałem dotychczas doskonałej Elizy Doolittle, to jest takiej Elizy, która byłaby równie prawdziwa i przekonywająca w roli wulgarnej kwiaciarki jak na połowie drogi kandydatki do klasy mieszczańskiej i wreszcie jako wielkiej damy. Nie widziałem, i nie wiem czy kiedykolwiek zobaczę... Justyna Kreczmarowa w sytuacji dziewczyny z londyńskiego slumsu była nieco sztuczna: świadomie celowo narzucony sobie skrzekliwy głos przechodził nieraz w bełkot, ruchliwość stawała się mechaniczna. W dwu ostatnich aktach pojęła Kreczmarowa zbyt dojrzale i w sposób zbyt doświadczony wynik półrocznego szkolenia, wobec czego mariaż z głuptasem - Fredem stałby się kaprysem pełnej kobiety, biorącej sobie młodocianego kochanka. Miała jednak Kreczmarowi swoją wielką scenę w akcie trzecim. Na wizycie u pani Higgins Eliza była mistrzowska, i ściśle w duchu shawowskim: galatea już wyrzeźbiona ale jeszcze nieożywiona. Rolę mierzę podług jej najlepszych osiągnięć: toteż mimo wymienionych zastrzeżeń uważam Elizę Kreczmarowej za interesujące i wartościowe osiągnięcie aktorskie.
Widziałem swego czasu Higginsa doskonałego - Aleksandra Węgierkę. Trudno mi więc nie porównywać z jego kreacją ról następców. Węgierko zadecydował stanowczo w moim pojęciu kim ma być Higgins: nieodparcie pociągającym mężczyzną, a zarazem wspaniałym uczonym i czarującym antydżentelmenem w życiu towarzyskim. Eliza nie mogła nie pokochać takiego Higginsa, nie mogła nie pójść za jego wolą, bez względu na to jak chciał pokierować jej przyszłością Shaw - Pigmalion. Shaw ją wyrzeźbił, ale dopiero teatr tchnął w nią iskrę życia. A ona wówczas przemówiła za Higginsem. Najchętniej kończyłbym grywanie sztuki w miejscu, w którym - w odpowiedzi na słowa buntu Elizy - Higgins każe jej poczynić zakupy domowe.
Andrzej Szczepkowski był profesorem w okularach, poprawiał je gestem dystrakta, starał się być niepociągający, nie zaskakiwał lecz dziwił swoją obecnością w salonie arystokratycznej damy, przypominał postacie z bulwarowych komedii francuskich, do którego gatunku "Pigmalion" jako żywo nie należy. W akcie czwartym Szczepkowskiemu wierzymy najzupełniej, że Eliza jako kobieta nic go nie obchodzi, toteż w finale niewczesne i nieoczekiwane wydają się jego miłosne zapędy. Higgins Szczepkowskiego to wymarzony kandydat na męża z rogami. Więc może Eliza przecież wyjdzie za niego, flirtując po cichu i z Fredem? Higgins, jakiego pokazał Szczepkowski, całkiem zasłużył sobie na taką dolę. Ten pigmalion ożywił galateę nie pracą natchnienia lecz belferskim żyłowaniem, piłowaniem i maglowaniem. Ostatecznie można i tak, ale ja bym wolał bardziej romantycznego Higginsa. Eliza byłaby świętej łagodności dziewczyną, gdyby się do niego nie zraziła.
Wcieleniem dawnego, flegmatycznego, o nienagannym wychowaniu i zachowaniu Anglika był STANISŁAW JAŚKIEWICZ jako pułkownik Pickering, badacz dialektów hinduskich z czasów gdy Indie były jeszcze mocno w ryzach trzymaną kolonią brytyjskiej korony. HENRYK BĄK wyraziście narysował anarchistę i lumpenproletariusza Alfreda Doolittle'a, któremu nietrudno przyszło przestawić się na "burżujską moralność", gdy mu przypadek wcisnął do ręki parę tysięcy dobrych, niezdewaluowanych jeszcze funtów. Wyrozumiałą na ekstrawagancje syna mamę Higgins gra ciepło i wyrozumiale SEWERYNA BRONISZÓWNA, STANISŁAWA KOSTECKA jest opancerzoną dobrymi tonami ale życzliwą ludziom panią Pearce. MIECZYSŁAW GAJDA zgodnie z życzeniem Shawa gra Freda głupiutkiego i posłusznego, ALEKSANDRA LESZCZYŃSKA wytwornie salonową jego matkę, a ALICJA PAWLICKA jego siostrę, wymownie okazująca Higginsowi zainteresowanie jego osobą.
Urzekły mnie dekoracje ZENOBIUSZA STRZELECKIEGO, bardzo dekoracyjne zarówno w tle (makieta Londynu) jak w zbliżonych ku sobie (przy pozornym skontrastowaniu) pokoju bibliotecznym syna i saloniku matki. ROMAN ZAWISTOWSKI zadbał z właściwą mu sprawnością o należyte tempo i odpowiednie rozplanowanie sytuacji scenicznych oraz o wjazd staroświeckiej taksówki przed portyk kościoła św. Pawła w Covent Garden, równie upragnionej i rzadkiej jak taksówka w pobliżu Teatru Polskiego. Polszczyzna tekstu brzmiała nieco mniej kulawo niż dawniej, ale wciąż jej daleko do pełnej poprawności.