Artykuły

Paradoks małżeńskiej miłości

Recenzję z tej komedii po­winien pisać Boy: tylko on potrafiłby swym nieza­wodnym piórem publicy­sty (cokolwiek złośliwego nie po­wiedzielibyśmy na stronie o tym świetnym pisarzu, którego na­zwisko stało się, niestety nie bez powodu, zawołaniem bojowym gombrowiczowskich Młodziaków) - tylko on potrafiłby określić precyzyjnie, ile w komedii Greene'a jest przenikliwości oby­czajowo-psychologicznej, a ile przekornej, paradoksalnej mora­listyki. Tylko on też potrafiłby wysunąć z niej wnioski i re­fleksje, trafiające nie tylko w sedno utworu, lecz i życiowego problemu. Myślę zresztą, że o "Ustępliwym kochanku" pisałby z całą pasją i satysfakcją: lubił przecież moralistyczną i obycza­jową przewrotność, utrzymaną na tej najbardziej ryzykownej krawędzi, skąd dopiero zagadnie­nie dostrzega się w całej złożo­ności i... dwuznaczności; lubił też komedię jako gatunek wyjątko­wo sprawny w zakresie analizy obyczajowej - i wyjątkowo sprawdzalny, bo poddany rygo­rom bardziej żelaznym, niż np. dramat psychologiczny, pełen furtek i furteczek pozwalających uciec w zawiłości interpretacyj­ne i podniosły nastrój wielkich słów.

Natomiast nie powinni pisać recenzji ze sztuki Greene'a londyńscy krytycy teatralni, bo jeśli wierzyć relacji Bolesława Taborskiego (znaleźć ją można w pro­gramie; są to fragmenty szkicu z "Dialogu") - zanikła dziś chy­ba zupełnie w ojczyźnie Shawa sztuka czytania komedii, jeśli "zdumiony krytyk Daily Hevald pisał po premierze: Greene dał nam w zasadzie gładką komedię w stylu Noela Cowarda" a "inni krytycy... zaznaczali, że gdzieś na drugim planie krążą tu zagadnienia moralne". Na drugim planie! O tempora! - w których problematykę mo­ralną zauważa się tylko wtedy, gdy jest wyłożona jak na patel­ni w górnych tyradach sartre'owskiej dramy!

To zaś jest prawdziwa kome­dia. A raczej mogę sobie wyo­brazić bezproblemowy dramat - niż bezproblemową komedię. Tyl­ko, że problem w komedii ina­czej bywa ujmowany. Znowu więc trójkąt małżeński na scenie. Mąż, żona i kocha­nek. Ona - amoralna, czy też jakoś inaczej, po swojemu moralna (to również jest jednym z istotnych problemów sztuki); on, kochanek - dążący do zastąpie­nia męża; on, mąż - stwarzają­cy właściwy problem sztuki, gdy godzi się na trójkąt, byle utrzy­mać przy sobie kochaną kobie­tę. Banalne? Ba, w życiu właści­wie wszystko - co naprawdę ważne i interesujące - jest banalne, bo wyczerpane w set­kach wariantów. W komedii jed­nak wątek Greene'a bynajmniej banalny nie jest, choć sztuka ta niewątpliwie wyrasta z trady­cji komedii mieszczańskiej dru­giej połowy XIX i początku XX wieku.

Rozwiązanie, które wybiera mąż - jest tradycyjnie ośmiesza­ne i w ogóle nie ma dobrej pra­sy. "Fałsz", "zakłamanie" - i w ogóle bagno. Co jednak jest istotniejsze dla człowieka bardzo kochającego: własna godność - czy bliskość osoby kochanej? Greene zaś jest w dodatku - pamiętajmy o tym - katolikiem. Małżeństwo jest dla niego po pierwsze sakramentem, po drugie - instytucją tworzącą rodzi­nę, a ta przeważnie składa się nie tylko z samych małżonków. Jeśli po scenie chodzi synek Rhodensów - mamy sygnał, jak bardzo wiele różni komedię Greene'a od Feydeau i Becque'a, których nazwiska przypominali podobno nieszczęśni recenzenci londyńscy. "Observer", jak in­formuje Taborski, pisał, że "Ustępliwy kochanek nie jest sztuką dla dzieci ani dla bi­skupów". Taborski, z większą przenikliwością, zauważa: "Co do dzieci - zgoda; ale inteli­gentny biskup nie będzie chyba miał zastrzeżeń do "moralnej tezy" Greene'a".

Greene heroizuje więc męża-rogacza wbrew banalnej, far­sowej tradycji. A czy Boy by go za to pochwalił? Nie czuję się na siłach odgadywać, co Boy by powiedział, a czego nie. Prze­słanki Greene'a były mu w każ­dym razie z pewnością obce. Po­za tymi Boy wyrósł na tym ty­pie wrażliwości obyczajowo-moralnej, która wyklucza dzielenie się miłością, zgodę na to, wresz­cie wszelkie kłamstwo, stwarza­nie pozorów itd. (Bóg jeden wie, cz po poskrobaniu nie wyjdzie zresztą spod tej postawy "naga dusza", "Stacha" Przybyszewskiego). Ale Boy miał też wyjątky nerw do subtelnych zawiłości życia i do paradoksalnej śmiałości w sztuce.

Zresztą nie dojdziemy tego, co by Boy ... Ciekawe, jak do sztu­ki podszedł reżyser. Sądzę, że "ustawienie" postaci Wiktora Rhodesa musiało rozstrzygnąć o wszystkim, co w sztuce jest istot­ne. Rhodes zaś - grany przez Tadeusza Bartosika - ma tu dwa oblicza: maskę i prawdziwą twarz, którą na chwilę ukazuje, gdy wyjaśnia motywy swej de­cyzji. Maska błazna - i tragicz­ne oblicze. A więc nagłe odsło­nięcie dramatu, nawet zmiana konwencji scenicznej! Tak, praw­dziwa komedia zawsze tylko o krok odległa jest od dramatu - ale rzadko kiedy wychodzi jej na zdrowie, gdy krok ten zosta­je zrobiony. Myślę, że bezpiecz­niej było dla sztuki, by Rho­des, znajdując drogę, o którą Greene'owi chodziło - nie prze­stał być głupcem i błaznem. Tak zapewne umyślił sobie to katolik-Greene, czyniąc z Rhodesa bardzo osobliwe i zupełnie nie­świadome naczynie Łaski sakra­mentalnej; dla nas zaś ważniej­szy jest może argument, że kon­cepcja mędrca pod maską błazna czyni sztukę wewnętrznie sprzeczną: maska taka jest bo­wiem niezrozumiałym okrucień­stwem wobec ukochanej żony i przez to zmienia cały sens kon­fliktu. Skarżanka z dużą intuicją i konsekwencją aktorską nie przyjęła w ogóle do wiadomości tej koncepcji. Ale nie wpłynęło to z pewnością dobrze na zawar­tość sztuki, podanej zresztą inte­ligentnie, z umiarem i dyskrecją środków reżyserskich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji