Bardziej kameralnie niż monumentalnie
Przychodzi reżyser do dyrektora teatru i powiada, że chce wystawić sztukę.
-Jaką? - pyta strapiony dyrektor, który dobrze wie, że każda nowa premiera, to kłopot.
- "Sześć postaci w poszukiwaniu autora" Pirandella - odpowiada reżyser.
- Czyś ty, chłopie, z byka spadł - woła niemal uradowany dyrektor, czując, że łatwo będzie mógł się wyłgać. - Czy ty zdajesz sobie sprawę, ilu aktorów potrzeba do tej sztuki?
- Czternastu - odpowiada rzeczowo reżyser.
- Czternastu - rozkoszuje się odpowiedzią dyrektor.
- Otóż to! Zaproponuj mi sztukę dla trzech, dwóch, a najlepiej dla jednego aktora, to porozmawiamy. Czy ty myślisz, że ja rozbiłem bank?
Taka to anegdota krąży po Warszawie. Ideałem stał się nieledwie monodram, bo to najmniej kosztów przysparza, a wpływy z kasy są mniej więcej takie same, jak ze sztuki wieloosobowej. Małoobsadówki nie dość, że tańsze w eksploatacji, także mniej nakładów wymagają przed premierą. Scenografia kosztuje niewiele, tyle co nic, kostiumy tym bardziej. Ostatecznie można sobie jeszcze jakoś poradzić ze sztuką współczesną do pięciu osób. W stołecznym Powszechnym "Ciałopalenie" wystawiono w teatralnym bufecie, przerobionym na scenę. Ale w tym przypadku oszczędności podały sobie rękę z intencją reżysera (Władysław Kowalski), który pokazał rzecz w bezosobowym, niemal obskurnym otoczeniu. Nie pierwszy to przykład, że oszczędności bywają rodzicami całkiem udanych wynalazków.
Nie zamierzam jednak sławić cnoty ubóstwa ani też wzywać na świadka teatru ubogiego. Odnotowuję jedynie z kronikarskiego obowiązku, że teatr średniej, a zwłaszcza wielkiej inscenizacji musi iść na żebry do sponsorów. Nic tedy dziwnego, że z afiszów teatralnych prawie zniknęły dramaty romantyków, a nawet solidne dramaty mieszczańskie. Kogo dziś na to stać? Chyba tylko telewizję.
Toteż pewnie nieprędko zobaczymy znów "Dziady" w teatrze żywego planu. Ale całkiem niedługo w Teatrze TV. Jan Englert po kilku latach przygotowań (przez dwa lata powstawał scenariusz) zrealizował wielkim nakładem pracy i środków monumentalny spektakl telewizyjny (prawie stu aktorów w obsadzie!), złożony ze wszystkich części romantycznego arcydramatu. Telewizja planuje emisję na dzień Wszystkich Świętych. Zapowiada się prawdziwe święto teatromanów.
To nie pierwsze spotkanie Englerta z "Dziadami". Przed laty grał Gustawa w inscenizacji II i IV części "Dziadów" Jerzego Kreczmara we Współczesnym (1978). Przedstawił wówczas po raz pierwszy polskiej publiczności wielki monolog Gustawa, bodaj bez skreśleń. Rzecz ciekawa, ale część IV w rozmaitych wystawieniach bywała niemal (albo w ogóle) pomijana. Polska literatura i teatr przez długie lata nie miały zrozumienia dla cierpień na tle osobistym. A więc stroniły od kameralności, wybierając monumentalne poświęcenie i cnotę, bodaj i monumentalne głupstwo. Kto wie, czy dzisiejsza skłonność do kameralności, jeśli pominąć ekonomiczne motywy, nie jest jakąś spóźnioną próbą nadrobienia zaległości. Spychaną przez okoliczności potrzebą zajęcia się sprawami jednostki.
Bez względu na to, jakie kryją się za tym zagadki, bardziej dziś w teatrze kameralnie niż monumentalnie. Nie ma w tym nic złego, choć niekiedy żal inscenizacyjnego rozmachu. Może dlatego przed kilku laty, tuż po odsłonięciu kurtyny w Teatrze Polskim, zrywały się oklaski na widok dekoracji do "Straconych zachodów miłości" Szekspira. Nostalgiczna tęsknota za dioramą?