"Dziady" według Englerta
Teatr Telewizji stracił niegdysiejszą popularność. Uwidacznia się to w spadku jego widowni z kilkudziesięciu ongiś do kilku obecnie procent. Nic dziwnego, jeśli nawet taka jak ja zagorzała wielbicielka Melpomeny nie czeka na poniedziałkowe premiery z równą dawnej ciekawością i przyjemnym podnieceniem, albowiem niezmiernie rzadko zaspokajają one apetyt na pożywną strawę duchową w budzącym emocje artystyczne opakowaniu. I oto niespodziewanie staliśmy się świadkami wzlotu Teatru TV ku podniebnym wyżynom naszej klasyki narodowej.
W dniu Wszystkich Świętych TVP przedstawiła inscenizację arcy dramy Adama Mickiewicza "Dziady". W wielokrotnych zapowiedziach przedpremierowych tego trzygodzinnego widowiska zaznaczono, że jest to największe przedsięwzięcie produkcyjne w historii Teatru TV. Prace przygotowawcze i realizacja "Dziadów", obejmująca wszystkie części tego szczytowego dzieła polskiego romantyzmu, trwały dwa lata. Zespół wykonawców składał się z około stu osób.
Spektakl wyreżyserował, według własnego scenariusza, Jan Englert. Nie było to jego pierwsze w telewizji spotkanie reżyserskie z wielką klasyką. Jego wcześniejsze realizacje to Szekspirowski "Hamlet", "Irydion" Krasińskiego, "Kordian" Słowackiego. Wszystkie się powiodły.
Intencją Englerta było stworzenie z odrębnych, zróżnicowanych pod względem formy, części "Dziadów" jednolitej, spójnej fabularnie, treściowo i dramaturgicznie całości. W jego wersji inscenizacyjnej "Dziady" są snem Gustawa Konrada, śnionym w pustym kościele, gdzie nocuje on razem z innymi więźniami w drodze na zesłanie. Jest to jedno z wielu możliwych odczytań koncepcji reżysera. Scalenie dzieła wieszcza, przedstawienie go w formie linearnej wymagało poprzestawiania części i scen "Dziadów". Powstało - przy wydatnym wkładzie artystycznym autora zdjęć, Witolda Adamka - dynamiczne, obliczone na wielomilionową publiczność widowisko telewizyjne, rozgrywające się przeważnie w naturalnych wnętrzach i plenerach.
Nie zgadzam się jednak z opinią recenzenta "Gazety Wyborczej", że cena dotarcia do masowej widowni okazała się wysoka: spektakl Englerta, biorącego garściami z repertuaru filmowych chwytów, znajduje się w pół drogi między tradycyjnym teatrem recytacyjnym a nowoczesnym kinem akcji. Nie podzielam także pretensji tegoż krytyka, iż widowisko to nie przynosi odpowiedzi na najważniejsze, jego zdaniem, pytanie: kim jest Konrad dzisiejszy, jak się ma jego los do losu jego dzisiejszych rówieśników? Minęły już czasy, kiedy klasyka służyła u nas twórcom teatralnym do aluzyjnego mówienia o współczesności. Po zniesieniu cenzury nie jest to potrzebne. Wolne już od tego rodzaju serwitutów wobec odbiorcy dzieła naszych romantyków powinny nam dziś - takie jest moje przekonanie - bardziej przemawiać do serca niż do intelektu, podobnie jak to było ze spektaklami Tadeusza Kantora, który mówił, że nie musi się ich rozumieć, one mają przede wszystkim wzruszać, działać emocjonalnie na widza.
Pod tym względem "Dziady" w imponującej rozmachem inscenizacji Englerta zawiodły, nie przebijając się przez szklany ekran z tym, co mogło przemawiać do uczuć, budzić silne wzruszenia. Poemat dramatyczny Mickiewicza trzeba oglądać bezpośrednio, w żywo planowym teatrze. Wtedy robi przejmujące wrażenie. Przekonałam się o tym, porównując swój odbiór "Dziadów" w słynnej inscenizacji Konrada Swinarskiego na żywo, w krakowskim Starym Teatrze, z odbiorem telewizyjnej wersji tego spektaklu, przeniesionego na szklany ekran przez Laco Adamika. Różnica byłą olbrzymia.
Nazajutrz po emisji swojego widowiska Englert spotkał się w magazynie kulturalnym Jedynki "Pegaz" z grupą uczniów jednego z warszawskich liceów, by posłuchać ich sądu o tych "Dziadach". Na jego pytanie, czy tekst dramatu jest w spektaklu zrozumiały, odpowiedź brzmiała: "Nie, przeczytanie "Dziadów" więcej daje. To jest tylko ładna inscenizacja, ale treściowo niczego nie wnosi". Jeden z licealistów był zachwycony Wielką Improwizacją Konrada w interpretacji Michała Żebrowskiego. - To były słowa wyrzucane z serca aktora, a nie z tekstu roli - uzasadnił swój zachwyt. We wcześniejszej rozmowie telewizyjnej Żebrowski powiedział, że w "Dziadach" jego kumulowana przez lata prywatna energia wystrzeliła jak gejzer.
Mam osobistą satysfakcję, że poznałam się na niezwykłym talencie tego bardzo młodego aktora (jest dwa lata po studiach, ma 25 lat) i przepowiedziałam mu piękną karierę artystyczną już wtedy, gdy zadebiutował na scenie Teatru TV rolą tytułowego bohatera w "Kordianie". Jego filmowym debiutem będzie Skrzetuski w "Ogniem i mieczem". Oby nie rozmienił on swojego talentu na drobne, nie brał do grania wszystkiego, jak niektórzy jego starsi koledzy o renomowanych nazwiskach, nie sprzedawał swojej urodziwej twarzy o wyrazistych męskich rysach w filmikach reklamowych.
Absolutnym ewenementem był występ Bogusława Lindy - twardziela z polskich, amerykańsko-podobnych filmów akcji - w poniedziałkowym teatrze TV. Okazało się, że w roli króla Stasia, zagranej w komedii Jerzego Żurka "Casanova", bardzo mu do twarzy. Na pomysł obsadzenia w niej naszego idola filmowego wpadł reżyser Maciej Wojtyszko.