Artykuły

A kto jest bez winy

"Kraksa" w reż. Wojtka Smarzowskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Anna R. Burzyńska w Tygodniku Powszechnym.

Wojtek Smarzowski udowodnił "Weselem" i ciekawymi spektaklami telewizyjnymi, że o współczesnej Polsce mówić potrafi dosadnie, ale wnikliwie i ciekawie. Niestety, "Kraksa" nie spełnia tych oczekiwań.

Połączenie alegorycznej powiastki filozoficznej i aktualnego publicystycznego obrazka to zabieg ryzykowny; w polskiej literaturze bodajże najlepiej udawało się to Mrożkowi. Na pewno taką syntezą nie jest "Kraksa" Friedricha Dürrenmatta - rodzaj lekko przyprawionego groteską moralitetu przedstawiającego sąd nad współczesnym Everymanem. Moralitet ten ubrany jest w formę dziwnej historii kryminalnej - dziwnej, bo niemal od samego początku mamy w niej winnego z nadania, jego zbrodnię zaś trzeba dopiero odkryć. Lub też wynaleźć.

Adaptując opowiadanie Dürrenmatta (konstrukcję intelektualną zbyt naszpikowaną symbolami, by mogła stanowić materiał dla pełnokrwistych kreacji aktorskich), Smarzowski postanowił ubrać je w ciało rodzajowości, aktualności i lokalności. Oskarżony Traps stał się Nowakiem, szwajcarska willa zmieniła się w daczę zagubioną w Bieszczadach, perwersyjnie wyrafinowane "wielkie żarcie" przekształciło się w swojską biesiadę z bigosem i wódką. Sama adaptacja przeprowadzona została sprawnie, trafnie oddana została współczesna polska obyczajowość, a także język, jakim posługuje się większa część społeczeństwa (niekoniecznie ta zajmująca najniższe miejsca na drabinie społecznej). Niedługi spektakl ma dobre tempo, dominuje w nim dobre aktorstwo. Problem ze spektaklem Smarzowskiego tkwi gdzie indziej.

"Kraksa" jest w pewnym sensie również metatekstem: traktatem dotyczącym niemożności przeżycia tragicznego we współczesnym świecie. Dlatego właśnie o wydarzeniach nie decyduje Fatum, lecz pospolity przypadek, a bohater i jego czyny - w tym także zbrodnia - kurczą się do żałosnych rozmiarów. Zamiast boskiego sądu (lub chociażby absurdalnego, lecz majestatycznego trybunału kafkowskiego), o wyroku decyduje proces-zabawa w sali jadalnej. Głównego bohatera - niezbyt lotnego i małodusznego karierowicza - otaczają postaci jak ze złego snu: zdziwaczali, tajemniczy staruszkowie, którzy w trakcie rozwoju akcji okazują się być bezwzględnymi narzędziami ślepego losu czy może - równie ślepej - sprawiedliwości.

Smarzowski obniża ton opowieści o kolejne piętro. Sędziowie w zaplamionych serwetkach pod szyją są całkowicie pijani (podobnie jak ich ofiara), zamiast wyrafinowanej, okrutnej psychodramy otrzymujemy coraz bardziej bełkotliwą burdę, gdy nad postaciami kontrolę przejmują najniższe instynkty. Nikt nie jest bez winy. Rymuje się to oczywiście z diagnozą dzisiejszych czasów, w których nie tylko tragizm, ale i poczucie absurdu, świadomość groteski czy zdolność do egzystencjalnego lęku straciły moc - równocześnie jednak rozbija precyzyjną konstrukcję myślową "Kraksy" i pozbawia dramatycznego sensu cały spektakl.

Połączeni podejrzanymi układami Prokurator, Sędzia i Obrońca (Marian Dziędziel, Tadeusz Huk i Leszek Piskorz) oraz kat Woźniak (Zbigniew Ruciński) zachowują się w sposób stojący w rażącej sprzeczności z ich pięknymi słowami o sprawiedliwości i moralności. To ludzie poprzedniego systemu (z rozczuleniem wspominają dawną pracę i nucą komunistyczne pieśni o Nowej Hucie); Kat mógł naprawdę dokonywać egzekucji w majestacie prawa (w spektaklu wspomina się między innymi o sfingowanym procesie "wampira" Marchwickiego). Problem "nawróconych" donosicieli czy zbrodniarzy, zatajających przeszłość po to, by grać w nowej epoce role autorytetów moralnych i ferować oskarżenia, to dziś bardzo ważny i bolesny temat, jednak nie został on w inscenizacji w żaden sposób pogłębiony - raczej zbanalizowany i niejako rozmyty w ogólnej nijakości i podłości.

Oskarżony Nowak (Roman Gancarczyk) to typ kanalii "wzorcowy" dla naszej dekady. W trakcie akcji okazuje się on jednak nie tylko bezwzględnym dorobkiewiczem i hipokrytą, ale też gwałcicielem i szantażystą, co jednoznacznie przechyla szalę oceny tej postaci. W opowiadaniu główny zarzut - morderstwo - jest Trapsowi w dużej mierze wmówiony, co ułatwiają szczątkowe, nie do końca uświadomione wyrzuty sumienia bohatera; w interpretacji Smarzowskiego wina Nowaka jest w zasadzie oczywista.

Spektakl w Starym Teatrze niweluje całkowicie siłę finału "Kraksy", wywołującego w czytelniku uczucie trwogi w związku z niewspółmierną do początkowych zarzutów okrutną karą spadającą na bohatera. Karą, która być może jest egzekucją w majestacie prawa, linczem, morderstwem, samobójstwem - a może finałem sądu ostatecznego. Zakończenie, w którym policjanci znajdują obok denata pojemnik z trutką na szczury, nie pozostawia, niestety, żadnych wątpliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji