Artykuły

Wodą i dźwiękiem o...?

Żywioł wydaje się w tym muzycznym spektaklu nie tyle symbolem śmierci, ile powierzenia mu życia - o spektaklu "Przyrzecze" wg konceptu Agaty Skwarczyńskiej, Anety Jankowskiej i Karoliny Adamczyk w Teatrze Polskim w Bydgoszczy pisze Agnieszka Serlikowska z Nowej Siły Krytycznej.

Sztuka teatralna bez historii, monodram bez bohaterki, spektakl śpiewany, ale właściwie pozbawiony piosenek - "Przyrzecze" to dość nietypowe przedsięwzięcie teatralno-muzyczne. Projekt, znajdujący się gdzieś na granicy koncertu, performansu i teatru, wpisuje się w pojemny nurt małych form muzycznych. Prawdopodobnie właśnie ze względu na swoją międzygatunkowość, ale także nierozerwalny związek z muzyką, "Przyrzecze" zostało zakwalifikowane do nurtu OFF 33 Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Dokładnie miesiąc później - 27 kwietnia - spektakl miał premierę w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.

Kameralna scena teatru została otoczona zasłonami zbudowanymi z cienkich sznurków, które przywodzą na myśl szuwary. Publiczność usytuowana jest po dwóch stronach prostokątnej przestrzeni. Po każdej ze stron prowizorycznie zbudowano dwa rzędy krzeseł - jeden niżej, drugi wyżej - a na środku postawiono ogromne akwarium wypełnione wodą. Sam tytuł przedsięwzięcia podsuwa trop, że jesteśmy nad rzeką. Po chwili w zamkniętej za pomocą "szuwarów" przestrzeni zapada kompletna ciemność. W centrum sceny, dokładnie pośrodku "rzecznego koryta", pojawia się zielone światło na wysokości statywu mikrofonu i rozpoczyna się pierwszy monolog - fragment z dzienników Virginii Woolf opowiadający o przeżyciu zaćmienia - z tego, co pamiętam, w 1926 roku. To początek "Przyrzecza". Paradoks natury dla bohaterki monologu jest pretekstem do zastanowienia się nad własnym życiem. Z jednej strony to dla niej możliwość zmierzenia się z nieuchronnością śmierci, z drugiej - źródło spokoju, emocjonalnego ukojenia. Rozważania te niemal instynktownie przywodzą na myśl "Melancholię" Larsa von Triera. Jednak nie ma czasu na dłuższe zastanowienie. Światło błyska, aktorka Karolina Adamczyk pojawia się nad akwarium. Zaczyna bawić się wodą, poznawać ją. Zmienia się muzyka, a wraz z nią kolejne bohaterki spektaklu.

"Przyrzecze" jest swego rodzaju one-woman show aktorki Teatru Polskiego Karoliny Adamczyk. Artystka - wraz z Agatą Skwarczyńską (scenografia ) i Anetą Jankowską (ruch) - jest pomysłodawczynią przedsięwzięcia. Według zapowiedzi nie odgrywa konkretnej roli w spektaklu, a za pomocą fragmentów dzienników brytyjskiej pisarki Virginii Woolf (zmarłej w 1941 roku) oraz tekstów piosenek brytyjskiej wokalistki i multiinstrumentalistki PJ Harvey (urodzonej w 1963 roku) opowiada historie różnych kobiet bez wcielania się w żadną z nich.

W "Przyrzeczu" wykorzystano jedynie przetłumaczone przez Szymona Andrzejewskiego słowa, nie całe piosenki PJ Harvey. Muzykę do spektaklu skomponował od nowa artysta jazzowy Mikołaj Trzaska. Zabieg ten sprawił, że powstały całkowicie nowe słowno-muzyczne utwory. W jego wyniku trudno było rozpoznać poszczególne teksty piosenek PJ Harvey i rozróżnić je od fragmentów z dzienników Virginii Woolf. Okazuje się, że słowa dwóch autorek żyjących w różnych czasach XX wieku splotły się w całość, ukazując emocje licznych bohaterek, które przedstawia w "Przyrzeczu" Karolina Adamczyk. Imiona kobiet znanych z piosenek PJ Harvey przewijają się jak w kalejdoskopie. Pojawia się między innymi Catherine, Angelina ("Angelene"), czy Lea ("My Beautiful Leah"?). Bez względu na zapowiedzi przeczytane przed spektaklem, trudno było nie odnieść wrażenia, że aktorka wciela się w każdą z tych postaci i niemal co pięć minut przemienia się w inną bohaterkę. Widzowi ciężko się było w takiej sytuacji nie pogubić.

"Przyrzecze" pod wieloma względami przypomina ludzkie emocje. Jest nielinearne, nieuporządkowane, chaotyczne. Karolina Adamczyk za pomocą śpiewu, wypowiadanego tekstu i ruchu ilustruje niemoc, zrezygnowanie, depresję, ale i euforię, czy zabawę. Głównym motywem artystycznego przedsięwzięcia jest woda. Woda tak często obecna w tekstach PJ Harvey. Woda jako żywioł, w którym znalazła śmierć (ukojenie?) depresyjna Virginia Woolf. Wreszcie woda jako iluzoryczna rzeka, nad którą znajdują się widzowie "Przyrzecza". Żywioł wydaje się w tym muzycznym spektaklu nie tyle symbolem śmierci, a powierzenia mu życia. Autorki projektu wspominały w zapowiedziach o alegorycznym motywie topielicy Ofelii, o podjęciu próby zbadania tajemnicy zatonięcia kobiety. Według mnie rzeka nie musi wiązać się ze śmiercią we wszystkich historiach przedstawionych w spektaklu. Może być także symbolem kobiecego wyzwolenia, poznania świata, czy egzystencjalnego spokoju. Szczególnie w świetle aktualnych policyjnych statystyk, które wbrew literackiemu mitowi od wielu lat głoszą, że to mężczyźni stanowią znacznie większy odsetek samobójców, w tym topielców.

"Przyrzecze" można równie dobrze odebrać niemal wyłącznie z perspektywy dźwięków. Spektakl wydaje się mieć swój wyjątkowy rytm - zbudowany nie tylko z intrygującej muzyki Mikołaja Trzaski, ale także oddechów, kroków, tańca, plusku wody, wzdychania czy nawet szumu - wciąż nie jestem pewna czy wyimaginowanego czy realnego - klimatyzatora. Poszczególne utwory wydają się skomponowane z powtarzalnych sekwencji dźwięków, w taki sposób by na pierwszym planie pozostały słowa i głos Karoliny Adamczyk. Aktorka stawia na interpretacje tekstów, czasem przejaskrawia (imponująco wypada scena w akwarium z refrenami śpiewanymi pod wodą), czasem melorecytuje - każdy zaśpiewany utwór ma na celu opowiedzenie kolejnej historii, przedstawienie emocji. Problemem wydaje się jednak zbyt duża ilość zastosowanych "efektów dźwiękowych". Dla mnie najlepszym tego przykładem jest monolog, w którym bohaterka (od razu przywodząca na myśl Virginię Woolf) opowiada o poczuciu bezsensu w pisaniu i życiu. W moim odczuciu trudno jednak skupić się na słowach, gdy wokół słychać natarczywy podkład w postaci miarowego wzdychania, mlaskania i tykania obracającej się wokół własnej osi zabawki. Zastanawiam się, na ile to kwestia indywidualnego odbioru "Przyrzecza", na ile zbyt duża ilość wykorzystanych środków, która mogła przysłonić widzowi treść poszczególnych monologów. A być może uczucie irytacji zostało u mnie jako odbiorcy wywołane celowo, bym przez chwile poczuła się tak jak aktualna bohaterka "Przyrzecza"?

Problemem jest jednak to, że irytacja to właściwie jedyna emocja, która towarzyszyła mi podczas spektaklu. "Przyrzecze" ogląda się dość chłodno, z odrobiną ciekawości, trochę na zasadzie "co twórczynie dalej wymyślą?" lub - z perspektywy widzów z pierwszego rzędu - "ochlapie mnie znów wodą, czy nie?". Brakuje mi jednak jakiejkolwiek więzi z kobietami, których historie przedstawiono. Może właśnie ze względu na to, że było ich za wiele i właściwie nie poznałam żadnej z nich? Brakuje mi również puenty. Tuż po spektaklu, jakby w formie zapytania, przyszła mi do głowy inspirowana życiem Virginii Woolf piosenka autorstwa Florence Welch (urodzonej w 1986 r.) - "What the water gave me". No właśnie - co mi dało to "Przyrzecze"? Niestety mam wrażenie, że poza krótką chwilą zabawy w obserwowaniu scenografii i wychwytywaniu dźwiękowych skojarzeń - nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji