Artykuły

Elbląscy aktorzy zagrali w Portugalii

W zeszłym tygodniu zakończył się międzynarodowy projekt, realizowany w ramach programu "Kultura" - "Burza Szekspira: ontologia, rekonstrukcja i manipulacja". Efektem tego projektu była realizacja plenerowa spektaklu według "Burzy" Williama Shakespeare'a. Trzy zespoły: z Lincoln w Anglii, z Tomar w Portugalii i z Elbląga w Polsce, realizowały to przedsięwzięcie - pisze Kamila Jabłonowska w serwisie info.elblag.pl.

Zespół Teatru im. Aleksandra Sewruka wrócił już z Portugalii, w której przebywał od 29 marca do 4 kwietnia. O to, jak wyglądał ostatni spektakl projektu zapytaliśmy Mirosława Siedlera [na zdjęciu], dyrektora Teatru im. Aleksandra Sewruka oraz Martę Eisler - Wrzeszcz, specjalistkę ds. promocji i reklam.

Proszę powiedzieć, dokąd pojechaliście, aby zakończyć projekt "Burza"?

Mirosław Siedler: Głównie byliśmy w Tomar. To przepiękne miasteczko, nad którym góruje monumentalny, zachwycający zamek Templariuszy. Zresztą Templariusze wybudowali Portugalię. Pojechaliśmy nie po to, żeby zwiedzać Tomar, aczkolwiek też. Byliśmy po to, żeby zamknąć projekt "Burza Szekspira: ontologia, rekonstrukcja i manipulacja". Na bazie "Burzy" Szekspira, Carlos Carvalheiro stworzył scenariusz z myślą o inscenizacji międzynarodowej. To Portugalczycy byli liderem w tym projekcie. Realizowali już ten scenariusz z Japończykami. Cała zabawa teatralna polegała na tym, że wszyscy aktorzy mówią w swoich językach narodowych, ale występują wspólnie w scenach, dialogując ze sobą. Oczywiście zdarza się, że się gra z kolegą, koleżanką ze swojego kraju i wtedy jest prosto i łatwo, ale bardzo często zdarza się, że dialogujemy z Portugalczykiem, Anglikiem. Scenariusz jest przetłumaczony na angielski, polski i portugalski, jeden do jednego. Kwestie są ponumerowane, tak na wszelki wypadek, gdybyśmy nie rozumieli co kto mówi. Zabawa jest niezwykle intrygująca, bo oprócz teatralnej wieży Babel, mamy również teatralnie nowe doświadczenia. Każda grupa aktorów ma zupełnie inną stylistykę, inne poczucie estetyki teatru, inny sposób grania. I w tym też trzeba się odnaleźć.

Czy ostatni, finałowy spektakl, różnił się od pozostałych?

Mirosław Siedler: Ostatni spektakl, który odbył się 31 marca w Tomar, był spektaklem granym w przestrzeni miasta. Poczynając od zamku, gdzie była pierwsza scena, poprzez niewielki kościółek, park. Publiczność wędrowała od sceny do sceny. Graliśmy to kilka razy, w takim zamkniętym, zapętlonym bloku. To było dla nas o tyle ciekawe, że nie byliśmy pewni czy przyjdą widzowie i czy oni to zrozumieją. Zaczynali Portugalczycy z Japończykami na zamku. Bo wnętrza przestrzeni były dopasowane do utworu. To co się działo na zamku w "Burzy", to działo się na zamku Templariuszy, to co się dzieje na wyspie, już po wygnaniu Prospera, to działo się w przestrzeniach plenerowych. Nigdy nie było wiadomo, kiedy widzowie przyjdą. Wymagało to z jednej strony koncentracji, dyscypliny, a z drugiej improwizacji. Trzeba było dostosować się na przykład do tego jak publiczność się ustawiła. To doświadczenie zachęciło do myślenia o realizacji kolejnych takich projektów. Mam już przygotowany trzyjęzyczny spektakl "Romeo i Julia", który może kiedyś dojdzie do skutku. Taki spektakl, oprócz zabawy teatralnej, daje również niezbędną do pracy koncentrację aktorów, skupienie się nad tym co mamy zagrać i jak mamy zagrać.

Czy spojrzenie zespołów na tekst bardzo różniło się od siebie?

Mirosław Siedler: Największy kłopot, największą trudność mieliśmy podczas pierwszej wizyty w Portugalii, w trakcie wspólnych prób. Okazało się, że to, co przygotowaliśmy niezależnie od siebie, niby według tego samego scenariusza, z tą samą muzyką, z przyjętymi założeniami, było skrajnie odmienne. Anglicy przygotowali wersję, która była super modernistyczną, młodzieżową wersją teatru awangardowego. Musieliśmy się z tym zderzyć, porozumieć w jakiej wersji będziemy grali, jak to ze sobą połączyć. Kosztowało nas to trochę pracy i emocji, ale warto było.

Skąd w tym projekcie wzięli się Japończycy?

Mirosław Siedler: Ten projekt był wcześniej realizowany przez Portugalczyków i Japończyków. To była pierwsza wersja. Ta wersja, którą my realizowaliśmy, była wersją drugą. Na zakończenie naszego projektu zostali zaproszeni Japończycy, aby podsumować te dwa projekty. Jest to dla nas inspiracja, jak można zrealizować kolejny projekt. Tym razem może byśmy występowali jako lider projektu, na przykład z Japończykami. Patrzyłem na aktorów japońskich, którzy występowali w pierwszej scenie, w spektaklu 31 marca. Odmienność kulturowa, ale też odmienność grania, są bardzo elektryzujące. Aktorzy ci byli niezwykle skupieni, skoncentrowani, bardzo oszczędni w środkach wyrazu, ale bardzo energetyczni.

Czy publiczność dopisała i jak to ostatecznie wyglądało? Widzowie przemieszczali się chaotycznie czy w kolejnych scenach dołączała coraz większa grupa?

Mirosław Siedler: O określonej godzinie zbierała się grupa przy pierwszej scenie. Byli przewodnicy, którzy po zakończeniu tej sceny prowadzili grupę do następnego miejsca akcji, gdzie koledzy zaczynali kolejną scenę. Po jej zakończeniu ten sam przewodnik prowadził grupę do kolejnego miejsca.

W jak dużych odległościach znajdowały się poszczególne sceny?

Mirosław Siedler: Pierwsze dwie były od siebie 300 - 600 metrów. Następne były już bardzo blisko siebie. Kiedy grupa dochodziła do trzeciego miejsca akcji, w pierwszym miejscu rozpoczynała się jeszcze raz ta sama scena. I następna grupa ruszała tym samym szlakiem. Carlom, podczas briefingu powiedział, że nie wie jak to będzie z publicznością. Albo nikogo nie będzie, albo będzie kilka tysięcy, bo te spektakle nie były biletowane. Ale publiczności było kilkaset osób.

Marta Eisler - Wrzeszcz: Przynajmniej ośmiu przewodników przeszło z bardzo dużymi grupami. Tak naprawdę te ostatnie zostały połączone tylko dlatego, że nie było już czasu na odgrywanie kolejnych scen, ze względu na ograniczenie kolacją. Na pewno wszystkich dwunastu przewodników przeszłoby, gdyby starczyło nam czasu. Po części kolacyjnej odbyła się scena finałowa, która była w zupełnie innym miejscu. Spektakl był grany od 14:30 do 22:00, z przerwą na kolację. Było to bardzo męczące i ogromne wyzwanie dla aktorów biorących w nim udział, ale zarazem ciekawe doświadczenie, a na pewno interesujące dla publiczności. Możliwość zobaczenia tych samych postaci w różnych scenach, granych przez różne osoby, możliwość porównania, jak każdy z narodów wymyślił sobie daną postać. To było bardzo interesujące.

Czy kolacja tym razem również była dla wszystkich widzów?

Mirosław Siedler: Przy tym spektaklu organizatorzy nie zaplanowali wspólnej kolacji, ale zapewnili bardzo dużo atrakcji po spektaklu. Fontanna z kolorowymi światłami, tresura koni w pokazach woltyżerskich. Na tę część, która odbyła się na placu poza miejscami akcji, przyszło około dwóch tysięcy widzów. Po kolacji, w kostiumach, przeszliśmy przez całe miasto, do tego miejsca, gdzie odbył się show, zupełnie oderwany od "Burzy" Szekspira.

Czy Elbląg ma szansę być miejscem podobnego przedsięwzięcia?

Mirosław Siedler: Myślę, że tak. Robiliśmy już parę rzeczy w plenerze, ale były to raczej programy edukacyjne. Na razie mamy jednak spektakle repertuarowe do zagrania, mamy próby, Wiosnę Teatralną, Pasłęcką Wiosnę Teatralną, wyjazdy z naszymi spektaklami. Brakuje czasu i ludzi, choć chęci i pomysły są. Nie robimy tych projektów, żeby gdzieś pojechać, ale żeby zdobyć nowe doświadczania. Poza tym ten aspekt integracyjny Unii Europejskiej, też jest niezwykle istotny, bo poznajemy przy okazji inne kraje. Zmieniamy nasze wyobrażenie o Portugalii czy Anglii, albo poznajemy te kraje naprawdę. To samo dotyczy Portugalczyków czy Anglików, którzy przyjeżdżają do Polski i stwierdzają, że to rzeczywiście piękny kraj, gdzie białych niedźwiedzi na ulicach nie ma.

Czego elbląski teatr nauczył się od partnerów projektu, a czego oni nauczyli się od polskiego zespołu?

Marta Eisler - Wrzeszcz: Rozmawialiśmy o tym podsumowując projekt. Jak pojechaliśmy pierwszy raz na rozmowy i poprosiliśmy Portugalczyków o harmonogram pracy, to popatrzyli na nas zaskoczeni. Natomiast przy tym ostatnim spektaklu, jeszcze przed wyjazdem, dostaliśmy tabelę ze szczegółowo rozpisanym harmonogramem. Nauczyliśmy więc ich organizacji. Poza tym przed spektaklami w Polsce odbywały się briefingi i Carlos zauważył, że jak briefing ma być o siódmej to znaczy, że będzie o siódmej, co u nich nie funkcjonuje. Jeżeli umawia się z Portugalczykiem na godzinę, to można być pewnym, że dotrze z półtoragodzinnym opóźnieniem. U nich nie jest to powód do stresów. My jesteśmy lepiej zorganizowani, ale przez to bardziej spięci. Podczas tych kontaktów nieco wyluzowaliśmy, nauczyliśmy się nabierać większego dystansu.

A czego nauczyliście się od Anglików?

Mirosław Siedler: Tego, że ich kuchnia niekoniecznie służy polskim żołądkom. A oni od nas nauczyli się słowiańskiej serdeczności, bezpośredniości, towarzyskości. Oni są dosyć zdystansowani. Zdecydowanie większa więź łączy nas z Portugalczykami. Chyba temperament wziął górę. My jesteśmy bardziej kontynentalni, a Anglicy są wyspiarscy. Niewątpliwie jesteśmy inni po tym projekcie i na pewno dotyczy to też naszych partnerów projektowych. Wiele osób z naszej grupy ze zdziwieniem przyjęło ład i porządek w ruchu drogowym w Portugalii. Między innymi, gdy pieszy zbliża się do krawędzi jezdni, następuje zatrzymanie samochodów. Nie trzeba wejść na przejście, nie trzeba machać rękami. Samochody się zatrzymują i przepuszczają pieszych. Szok przeżywali Portugalczycy obserwując ruch drogowy w Polsce. Wracając z Gdańska, zakrywali oczy, łapali się za głowy, widząc te szalejące samochody wyprzedzające w najmniej oczekiwanych miejscach. Tam jedzie spokojnie kolumna.

Marta Eisler - Wrzeszcz: Nauczyliśmy się nawzajem szanować swoją inność i nie zmieniać się, tylko współpracować pomimo, że różnimy się pod wieloma względami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji