Artykuły

Molestowanie teatralne

Zaczęło się niezbyt atrakcyjnie. Ledwie umoszczeni w fotelach widzowie patrzyli na jakieś prywatne, niepoważne rozmowy dwóch braci. Było w nich trochę pośpiechu, nerwowości, słowa właściwie wyślizgiwały się znaczeniom. Christian (Andrzej Chyra), dobrze ubrany, wzbudzający zaufanie, panujący nad sobą i Michael (Marek Kalita), trochę niechlujny, nieokrzesany, z nadpobudliwością gestów i nawet rysami chamstwa w zachowaniu. Rozpoznać można było jednak czułość (mimo wszystko) między braćmi, pomimo że ich charaktery natychmiast stawały w konflikcie. Początkowa scena zrealizowana była jak w dogmatycznej Dogmie (powstało wrażenie, że oto patrzymy na teatralny ekwiwalent filmowania z ręki). Scena trochę chaotyczna, ale pozwalająca odkryć niezakłamane napięcia między Christianem i Michaelem.

W chwilę później wszedł służący i wraz z nim pojawił się zupełnie inny nastrój, inny sposób gry, w którym było coś sformalizowanego i nieracjonalnego, przesadnie teatralnego. To starcie dwóch poetyk, wprowadzone jakby mimochodem już na początku, przyniosło wiele pytań. Jaka to właściwie formuła teatru? Co dalej? Jak te przeciwstawne tony uda się zgodzić? A tu kolejna zmiana tonu, wręcz w stronę farsy. Służący nie chce dać kluczy do pokoju Michaelowi, który nie był zaproszony. Nie pomagają wkładane do kieszeni służącego drobne. Nie pomagają prośby i groźby. Lecz jedno słowo brata - i służący daje klucze. No i szczęśliwie wchodzi wtedy żona Michaela, który wtedy rozkazującym tonem poleca służącemu, by zaniósł bagaże do pokoju, a żonie mówi, że tak właśnie ostro należy postępować ze służbą. Ona patrzy na niego z podziwem.

Bardzo dziwny teatr. Jakiekolwiek określenie gatunkowe do niego przyłożyć, natychmiast zostaje przełamane i przekroczone. Lecz bynajmniej nie zależy mi na nałożeniu na dzieło teatralne jednej reguły. Po prostu podziwiam umiejętność wymykania się z zakładanej formy. Bo w gruncie rzeczy w Uroczystości mamy do czynienia z jak najbardziej realistyczną fabułą. Ramą spektaklu jest urodzinowa uroczysta kolacja i następujące po niej śniadanie. Podczas sześćdziesiątych urodzin Helge, jeden z jego synów - Christian - zamiast toastu, mówi o tym, jak wraz ze swoją siostrą bliźniaczką był w dzieciństwie molestowany seksualnie przez ojca. Bliźniacza siostra Christiana popełniła niedawno samobójstwo - jak się później okaże, właśnie z tego powodu. Ale ten realizm zdarzeń, zmian sytuacji, gry i obłudy, włączony jest w osaczające go obsesyjne rytmy i ceremoniały. Dziwne przemarsze służących z bażantami na tacach, kąpiąca się Pia, która z perspektywy trojga rodzeństwa równocześnie wchodzących do trzech osobnych pokoi staje się zarazem postacią zmarłej siostry, czy zupełnie nieracjonalny sposób poszukiwania listu zmarłej siostry przez Helene (Danuta Stenka) i pożądającego ją Służącego podczas gry w ciepło-zimno - te i inne jeszcze sceny zbudowane są w konwencji dalekiej od jakiegokolwiek związku z realizmem. Podświadome zrytmizowanie tych scen podkreśla jeszcze muzyka Pawła Mykietyna i Piotra Domińskiego.

I właściwie trudno się zdecydować, czy to realizm zagarnia teatralność, czy odwrotnie. To pulsowanie, wzajemne przesycanie działa fascynująco, mistrzowsko komponuje rytmy. Nasyca oglądany świat dziwną tajemniczością.

Spektakl rozgrywa się w niezmiennej scenografii. Stałym elementem jest zastawiony stół, pełen kieliszków, prawdziwych napojów i potraw. Ale ten pokój z lewego boku jest ucięty ścianą, za którą jest trochę wolnej, widocznej dla publiczności przestrzeni. Ściana odgradza kulisy, w których aktorzy poruszają się jakby w strefie niczyjej. Czasem czekają tam na wejście, siedząc na krześle. Nieraz jednak przechodzą tamtędy do wyimaginowanych pokojów i wtedy ta przestrzeń jest jak najbardziej związana ze sceniczną akcją.

To wytrącanie z realizmu, przy poczuciu, że mimo wszystko pozostajemy w jego kręgu, było możliwe tylko dzięki ogromnym umiejętnościom reżysera i aktorów.

Interesujące role stworzyli właściwie wszyscy. Zdecydowanie jednak wyróżnia się Andrzej Chyra. Grany przez niego Christian to wrażliwy mężczyzna, który z desperacją, lecz bez krzyku, bez podnoszenia głosu próbuje wreszcie wypowiedzieć głośno to, co tłumił w sobie przez lata. Początkowo jego toast, w którym opowiada o molestowaniu dokonywanym w dzieciństwie przez ojca, zostaje zignorowany, przez pozostałych przyjęty jak nietakt - zresztą sam sposób jego wygłoszenia był trochę żartobliwy. Ale później nawet już samą swoją obecnością Christian oskarża. Oskarża, lecz nie żąda kary, po prostu obsesyjne pragnie, by wszyscy fakt molestowania dzieci przez ojca przyjęli do wiadomości.

Murów, na które natrafia to oskarżenie, jest kilka. Przede wszystkim kwestionuje je stanowczo i wyniośle patriarchalny ojciec (Jan Peszek). Wręcz, wbrew faktom, próbuje w rozmowie na osobności wmówić synowi, że się myli. Właściwie cały czas trzyma fason, nieskazitelnie ubrany, wyprostowany, gestem i pozą sprawia, że wszyscy spośród rodziny i gości, nawet jeżeli pomyśleli, że mógł molestować dzieci, natychmiast spychają takie przypuszczenie głęboko w podświadomość. Nawet jego żona (Ewa Dałkowska), która wiedziała o molestowaniu (syn wypomni jej, jak kiedyś weszła przez przypadek do pokoju, gdy ojciec go napastował) trzyma się kurczowo męża, stając za nim w każdej sytuacji. Else grana przez Dałkowską to kobieta stanowcza, trochę wyniosła i chłodna, doskonale dopasowana do modelu patriarchalnej rodziny - wręcz stanowiąca odbicie, może raczej dopełnienie ojca.

O molestowaniu i przyczynie śmierci bliźniaczki Christiana wiedziała także jego druga siostra Helene (Danuta Stenka) - jeszcze przed wyznaniem brata znalazła pożegnalny list tłumaczący motywy samobójstwa, lecz ukryła go starannie przed wszystkimi. Helene ubiera się wyzywająco, na granicy dobrego gustu, chce szokować rodzinę i wszystkich wokół. Na przyjęcie zaprasza swojego narzeczonego Murzyna - co w tym domu jest już czystą prowokacją. Lecz, jak się okazuje, i ona próbuje utrzymać spoistość rodziny, nienaruszoną pozycję ojca. Trochę nieracjonalna próba ukrycia listu wydaje się przykładem myślenia magicznego; jeśli o czymś nie mówimy, tego nie ma. Gdy jednak zostaje zmuszona do odczytania listu, zadanie wydaje się wręcz ponad jej siły. Jej głos, przełamany bólem, łamie się raz po raz.

Bo tak naprawdę, wyznania syna i potwierdzający je list zburzyły całkowicie rodzinną strukturę, w której wszyscy czuli się lepiej lub gorzej, lecz jednak dobrze.

Napięcia działają bardzo silnie. Spektakl wciąż odsłaniał nowe pokłady. Bo wyznanie syna uwolniło wiele jeszcze innych potworów i potwierdziło wiele zasad determinujących reguły zachowań społecznych.

Pierwsza część spektaklu to kolacja, kończąca się ogólnym chaosem: bijatyką, demonicznymi przemarszami służby, nawet poruszeniem przedmiotów martwych (spadające sztućce i kieliszki), krzykiem ojca. Druga, krótka część przedstawienia rozgrywa się już rano, gdy wszyscy spotykają się na śniadaniu, schodząc się kolejno. Drobne niuanse uświadamiają wiele skomplikowanych prawd, które nie zostają wypowiedziane, nawet zasugerowane, a stają się oczywiste. Oto detronizacja ojca i intronizacja nowego przywódcy. Rano Michael z żoną po prostu zasiada za stołem na miejscu, które przypada głowie rodziny. Robi to najzupełniej bezwiednie, właściwie nikt tego nie zauważa, a raczej może wszyscy uznają to za tak naturalne, że nie warto zwrócić na to najmniejszej uwagi. Rodzina rozmawia wesoło, jakby nic, zupełnie nic dzień wcześniej się nie stało. Wyznanie Christiana traktowane jest lekko, jak dobry dowcip (Michael, oczywiście żartując, chce Christiana wynająć za dwieście za godzinę na świąteczne śniadanie: "palnąłbyś taką mowę", "rozruszałbyś towarzystwo"). Wchodzą Helge i Else. Ojciec tylko kątem oka spostrzega, że jego miejsce jest zajęte i nie daje po sobie nic poznać. Siadają za stołem, lecz Michael natychmiast wyprasza ojca z pokoju. Michael wygrał na tej wieczornej "uroczystości" najwięcej, choć nie on był tak zwaną sprężyną działań. Najpierw wspierał ze wszystkich sił ojca, brutalnie zagłuszając kolejne wypowiedzi brata, gdy szala się odwróciła, podniósł na niego rękę. Opowiadał się zawsze za tym, co w danym momencie może okazać się bardziej korzystne dla niego - i wygrał. Teraz został głową rodziny. Wyproszony ojciec chce, by poszła z nim matka. Ona jednak, być może po raz pierwszy w życiu, sprzeciwia mu się, pragnie zostać z dziećmi. Detronizacja ojca, wyzwolenie matki. Ale mimo wszystko rodzi się wrażenie, jakby nic się nie zmieniło w stosunkach, choć kto inny przejął rządy. Wszyscy rozprzężeni wesoło rozmawiają. Gaśnie światło. Po chwili znów się zapala. Nie ma najmłodszego syna i Pii, której przed chwilą się oświadczył. Dopiero teraz - gdy Christian odszedł - wiadomo, że sytuacja rodzinna jest stabilna. Dla Christiana rozgrywka z ojcem (i całą rodziną) okazuje się spóźnioną inicjacją w dorosłość. Zachował w sobie wciąż wiele z dziecka. I myślę, że nie bez powodu rodzina wypomina mu, iż nie potrafił znaleźć nawet kobiety, z którą mógłby być dłużej. W pewien sposób walka z rodziną jest sposobem uwolnienia się od jej przemożnej, choć może nie uwidacznianej wprost presji. Równocześnie z wątkiem obnażania rodzinnych bolączek, prowadzony jest wątek miłosny. Wybranką jest Pia (Magdalenia Cielecka), jedna ze służących, znana mu jeszcze z dzieciństwa. Bardzo dziwny to związek. Na początku, jeszcze przed kolacją, gdy dziewczyna chce mu się oddać, delikatnie ją odtrąca; może to jeszcze świadectwo jego niedojrzałości, niezdecydowania. Ale potem, w trakcie wieczoru bardzo zbliżają się do siebie. Prowadzą radosną grę spojrzeń i gestów. Trochę nieracjonalną. Pisałem już o pewnej nieprzystawalności światów i konwencji służby i rodziny. Christian i Pia spotykają się właśnie w strefie "pomiędzy", ten wątek miłosny poprowadzony jest bardzo poetycko i delikatnie. W obojgu jest trochę z dzieci. Spędzają ze sobą noc, lecz nawet ich miłosne igraszki są trochę jak zabawa, jak szalona gra. Christian, który zrzucił z siebie wielki balast, jest w tej chwili rzeczywiście szczęśliwy. I rano, przy śniadaniu, Christian sadza w pewnym momencie służącą Pię za stołem, obok siebie i obok rodziny, potwierdzając swój wybór. Ostatnie wygaszenie światła i zniknięcie Christiana i Pii staje się świadectwem uwolnienia spod chorobliwej presji rodziny.

Służba wydawała się jak z całkowicie innego świata. Stopniowo pojawiało się wrażenie, jakby to ona była katalizatorem przemian. Służący nie działają bezpośrednio na rzecz chaosu, a jednak w nim znajdują pożywkę. Gdy po przeczytaniu listu przez Helene spójność rodziny ostatecznie legnie w gruzach, na scenie zaczyna się przedziwny balet. Właściwie zaczyna się wcześniej, ale dopiero wtedy stajemy się go świadomi. Służące, pośród powszechnego zamieszania, w nienagannie białych strojach, poruszają się dostojnie, tanecznie, niosąc na półmiskach nad głową bażanty. Jakby to one były demiurgami chaosu, a jednocześnie on ich zupełnie nie dotyczył. Wydaje się, że to ich rewolucja, ich wygrana. Stają się przekaźnikiem nieuświadomionych sił.

Spektakl komponowany jest z wielką dbałością o szczegóły, gesty. Czyżby arcydzieło? Wspaniali aktorzy, wspaniała kompozycja scen, doskonały rytm spektaklu? Przedstawienie ogląda się z niekłamaną przyjemnością...

Stop. Przecież to przerażające: piszę o przyjemności podziwiania przedstawienia dotyczącego molestowania seksualnego dzieci. Przecież takie przedstawienie powinno wstrząsać. Grzegorz Jarzyna tym razem chyba nie zdał sobie do końca sprawy z konsekwencji tworzenia dzieła na taki temat. Zabrakło "krzyku", bojaźni i drżenia, zresztą nie wiem, jak to nazwać. W trakcie spektaklu powstawała przede wszystkim przyjemność obcowania z dobrym teatrem, wspaniałą aktorską grą, z mistrzostwem formy. Sprawa molestowania okazała się tylko pretekstem, nie istotą spektaklu. Jakby podana została w sosie politycznej poprawności, na fali modnego ostatnio w prasie tematu. By nie wystraszyć widzów, by ich nie poruszyć, by broń Boże nie było nic drastycznego, by nie było skandalu. Ale przecież istotą dramatu Mogensa Rukova i Thomasa Vinterberga (dosyć słabego, nawiasem mówiąc) jest właśnie skandal, chęć wytrącenia widzów z dobrego samopoczucia. Gdyby Grzegorzowi Jarzynie udało się osiągnąć takie dramatyczne napięcia, jak chociażby w krakowskiej Iwonie, księżniczce Burgunda, byłby to może spektakl wstrząsający. Tymczasem powstały kolejne spazmy modne spod znaku Magnetyzmu serca.

A może to było celem reżysera - pokazać jak niewiele już nas potrafi dotknąć, że liczy się forma. Sam już nie wiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji