Kolekcjonuję szczegóły
- Myślę, że jeśli zły bohater jest dobrze napisany, to aktor nie musi grać. Z dobrem jest trochę trudniej, bo do zagrania dobra potrzeba trochę tajemnicy. Ono nie ma granic, jest bezkresne, nie ma się o co zaczepić, więc ostatecznie jest nudne, nieciekawe, rozlazłe jakieś - mówi ADAM WORONOWICZ, aktor TR Warszawa.
Marta Szarejko: Tekst dramatu "Kopenhaga" powstał na podstawie wzmianki prasowej.
Adam Woronowicz: Tak. Ten tekst to mistrzostwo świata. Michael Frayn na podstawie notatki prasowej napisał sztukę opartą na dialogu trzech historycznych postaci - Wernera Heisenberga, Nielsa Bohra i jego żony Margarethe. O tym spotkaniu, które odbyło się jesienią 1941 roku, krążą legendy, historycy się o nim rozpisują, naukowcy wielokrotnie zabierali na ten temat głos. Kopenhaga jest próbą udramatyzowania tego spotkania, pokazania jego różnych wersji. Dodam tylko, że Dania znajdowała się pod okupacją niemiecką, a o losach wojny mogło zdecydować szybkie wynalezienie nowej, skutecznej broni. Haisenberg jest odpowiedzialny za program nuklearny, który powstaje w Niemczech. Niels Bohr jest Żydem, no i wiadomo - jego sytuacja jest zupełnie inna, co tworzy dodatkowe napięcie. O tym jest ta sztuka. Gram w niej Heisenberga.
Jak musi być zbudowana postać, żeby chciał ją pan grać?
- Trudno powiedzieć. Musi być dobrze napisana. Heisenberg jest napisany świetnie. Ten tekst pochłania, zasysa kompletnie.
"Czy chce pan zdawać do szkoły aktorskiej? - Nie. - To dobrze". Pamięta pan taką rozmowę?
- Oczywiście. To pani Antonina Sokołowska, opiekunka teatru amatorskiego w Białymstoku, tak mi powiedziała na przesłuchaniu.
Miał pan studiować historię. Dlaczego jednak zdecydował się pan na aktorstwo?
- W pewnym momencie dopadła mnie pasja. Odnalazłem świat teatru. Oczywiście moja perspektywa była perspektywą ucznia, który chodzi do teatru albo jeździ z wycieczkami na spektakle do większych miast. Ale myślę, że mnie dopadło w dość konkretnym momencie - w Teatrze Współczesnym w Warszawie, podczas przedstawienia "Mistrza i Małgorzaty". Nie wiem, czy to kwestia spektaklu czy miejsca, wiem natomiast, że właśnie wtedy zacząłem o tym myśleć. Nie mogę powiedzieć, że od razu poczułem: chcę być aktorem. Albo: chcę być reżyserem. Ale już wtedy wiedziałem, że muszę w tym być. To było bardzo silne pragnienie.
Zagrał pan mnóstwo różnorodnych ról. Jakie stosuje pan techniki, żeby w miarę łagodnie, bezboleśnie wyjść z roli?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale teraz myślę, że może w tej różnorodności jest jakaś technika? Możliwe, że odpoczywam dzięki radykalnej zmianie. Nowa rola resetuje tę, którą grałem chwilę wcześniej.
Która z ról była do tej pory najbardziej wyczerpująca?
- Żadna totalnie mnie nie wymęczyła. Każda niesie ze sobą pewien rodzaj trudności, ale nie wykańcza. Na szczęście.
Powiedział pan kiedyś, że dużo łatwiej zagrać złego bohatera. Dlaczego tak jest?
- Dlatego, że zło bardzo pociąga człowieka. Pamiętam, jak w jednym z wywiadów Anthony Hopkins dziwił się, że zagrał kilkadziesiąt szekspirowskich ról, a i tak wszyscy zapamiętali Hannibala Lectera. A przecież grając go, nic szczególnego nie musiał robić. Podkreślał, że na jego rolę pracowało wszystko. Od momentu wejścia Jodie Foster pod jego celę, a nawet wcześniej, widz myśli, że za chwilę zobaczy potwora. A tymczasem widzi spokojnego, opanowanego człowieka, o którym wie, że jest jednym z najbardziej groźnych przestępców. I właśnie to fascynuje człowieka, zawsze fascynowało. Myślę, że jeśli zły bohater jest dobrze napisany, to aktor nie musi grać. Z dobrem jest trochę trudniej, bo do zagrania dobra potrzeba trochę tajemnicy. Ono nie ma granic, jest bezkresne, nie ma się o co zaczepić, więc ostatecznie jest nudne, nieciekawe, rozlazłe jakieś. Ale zagrać je dobrze, tak jak na przykład Jeremy Irons w "Misji", to jest prawdziwe mistrzostwo.
Czy zdarzyło się tak, że bardzo chciał pan zagrać jakąś rolę, ale jednocześnie wiedział, że jej nie podoła?
- Nie. Odmawiam tylko wtedy, kiedy wiem, że nie pogodzę terminów. Miałem taki moment w przypadku Pamiętnika z powstania warszawskiego, odmówiłem, zdecydowanie powiedziałem "nie". Ale potem przekonał mnie Tadeusz Sobolewski. Zgodziłem się, podjąłem decyzję, że zaryzykuję.
A zdarzyło się tak, że zagrał pan w filmie, którego teraz się wstydzi?
- Wszystko jest po coś. Jeśli coś okazuje się porażką, to uczy pokory i pokazuje miejsce w szeregu. Wciąż sprawdzam swoje możliwości. Nie zastanawiam się w przedbiegu, czy to będzie sukces, porażka czy klęska.
Któremu polskiemu aktorowi najbardziej pan zazdrości?
- Każdemu spełnionemu.
Przyjaźni się pan z aktorami?
- Słowo "przyjaźń" jest według mnie bardzo mocne, więc lepiej, żebym go nie nadużywał. Powiedzmy, że koleguję się z aktorami.
Jak wygląda rozmowa aktora z aktorem?
- O, bardzo zwyczajnie, zupełnie normalnie. Nie unikamy tematów zawodowych, ale też nie rozmawiamy ciągle o filmie albo teatrze. Ostatnio spotkałem się z dwoma kolegami aktorami i muszę powiedzieć, że to była bardzo mila kolacja i miała swoją dramaturgię.
Ma pan rytuał pracy?
- Muszę powiedzieć, że w przypadku każdej roli ten rytuał jest inny. Ale powtarza się to, że najpierw zbieram szczegóły, kolekcjonuję je, a potem zapisuję. I tymi szczegółami się inspiruję.