Ubu po polsku
Operacja się udała, chory umarł. Tak najkrócej można by scharakteryzować inscenizację "Ubu Królem" A. Jarry'ego na scenie Teatru Polskiego w Warszawie. Udały się niewątpliwie: scenografia, muzyka, ruch sceniczny, tempo. Jest na co popatrzeć, sceny "objawienia" cara w ikonostasie, czy bitwy z fruwającymi piłkami znakomicie rozwiązane, a Wiesław Gołas jako Stary Wiarus - wprost do zakochania.
Natomiast mocno wątpliwa jest idea przerobienia sztuki na rzecz z Teatru "Syrena" rodem, z satyrycznymi piosenkami mocno, czasem, zbyt mocno, osadzonymi w aktualności pomiędzy poszczególnymi scenami. To ukabaretowienie, dość zresztą nie przystające do intelektualnego poziomu sztuki, odbiera Ubu znaczenie symbolu, czyniąc z groźnego prekursora wszelkich totalitaryzmów swojskiego poczciwego staropolskiego opoja. Tymczasem Ubu w tradycji europejskiej, a zwłaszcza francuskiej jest postacią żywą do dziś, czego najlepszy dowód znajduje się w programie w postaci reprodukcji obrazu Maxa Ernsta i rysunku Pabla Picassa, Ubu, ohydny Ubu uosabia nie tylko głupotę władzy, jest także wcieleniem okrucieństwa, zdzierstwa, nieuczciwości, tchórzostwa, i paru innych cnót, a także od wieku natchnieniem dla plejady plastyków, literatów, krytyków, scenografów. Ubu, Unica, sytuacje z ich życia, i akcesoria ze sztuki były w 1988 r. tematem specjalnej wystawy w Paryżu z okazji stulecia premiery genialnej groteski 15-letniego licealisty.
Także nowy, bardzo niedobry przekład służy chyba tylko pożytkowi konia fynansowego tłumacza, który to koń znikł zupełnie z tekstu, a słynne "grrówno" twórczo zamieniono na "srrówno". Imię Gyczysław zostało przełożone na Wałosław, rotmistrz Bardior na rotmistrza Galona, słowo "niemiłosierne" na "nielitościwe", Ojciec Ubu na kuma Ubu, Matka Ubica na kumę Ubową, zlikwidowano zabawne, prewitkacowskie smaczki jak "drąg fyzkalny" i "grówniany pogrzebacz".
Reszta słowo w słowo jak z przekładu Boya-Żeleńskiego. A już wydawało się, że historia zamiany Kubusia Puchatka we Fredzię Phi-Phi przypomni, że jednak niektórzy coś przeczytali i coś pamiętają, a wartościowe przekłady obrosły jakąś tradycją.
Aktorzy starali aię bardzo. Magdalena Zawadzka udatnie ogrywała Lady Macbeth, a Jan Prochyra, oscylował miedzy Falstaffem a Marchołtem, chyba jednak nie mieli innego wyjścia.
Ponieważ u nas sztuki chodzą stadami - ostatnio mieliśmy epidemię "Ślubu" Gombrowicza, a "Ubu Króla" pierwszy napoczął Adam Hanuszkiewicz, więc można mieć nadzieję, że wkrótce jakiś teatr - może lalkowy - wystawi tę sztukę bez udziału współautorstwa innych autorów i w sposób, który przekona widza, ze ranga tej sztuki w Europie ma jakieś racjonalne podstawy. Że nie jest to niemożliwe dowodzi przykład STS, z zamierzchłego roku 1957.