Artykuły

Z Włocławka na Broadway

- W musicalowej szkole Józefowicza stałem się, jako tancerz, bardziej wszechstronny i nauczyłem się, że w tym zawodzie efekty przynosi tylko katorżnicza praca - mówi ANDRZEJ KUBICKI, tancerz, choreograf, pedagog tańca hip-hop i funky.

Rozmowa z włocławianinem Andrzejem Kubickim, tancerzem, który wystąpił w "Metrze":

Z klubu osiedlowego na Broadway. To - w największym skrócie - przebieg pana kariery. Jak to się stało, że chłopak, tańczący breaka, trafił do musicalu "Metro"?

- Moja fascynacja tańcem zaczęła się we włocławskim klubie "Łącznik". Na początku lat dziewięćdziesiątych razem z kolegami założyliśmy break-danceową grupę "Scrab Beat". Mieliśmy sukcesy - zespół zdobył wicemistrzostwo Polski. To były piękne czasy, ale nasze drogi się rozeszły. Kiedy byłem w szkole choreograficznej w Ciechanowie, dowiedziałem się o castingu do "Metra". Mnie wciąż fascynował break-dance i nie bardzo chciałem brać udziału w naborze. Wydawało mi się, że Janusz Józefowicz potrzebuje bardziej tradycyjnych tancerzy. Namówiła mnie jednak dziewczyna...

Stanął pan przed obliczem Janusza Józefowicza i...

- ... i zatańczyłem. Okazało się, że tego właśnie oczekiwał. Tego rodzaju ekspresji.

W castingu brało udział bardzo wielu młodych ludzi. Czuł pan satysfakcję, że został wybrany?

- Zanim naprawdę tak się stało minęło sporo czasu. Ale rzeczywiście, na początku było to miłe zaskoczenie, że wyłowiono mnie z tłumu. Miałem nawet podejrzenie, że ktoś mnie polecił Józefowiczowi. Może mój kuzyn Michał Bajor, który nas często odwiedzał we Włocławku? Dopiero po latach zadałem Józkowi to pytanie i dowiedziałem się, że nikt nie miał wpływu na jego decyzję.

Czyli wszystko zawdzięcza pan sobie?

- Na to wygląda. To, że zostałem wybrany do pierwszej obsady "Metra" okupiłem, tak jak i moi koledzy, naprawdę ciężką pracą. Przygotowania do występu w tym pierwszym, polskim musicalu trwały rok. Właściwie były to wciąż eliminacje, taki nieustający casting w pocie czoła. Kiedy dziś myślę o tym okresie w moim życiu wiem, że przeszedłem przyśpieszony, bardzo intensywny kurs aktorsko-baletowy.

Szkoła musicalowa była dla pana szkołą życia?

- O tak! Stałem się, jako tancerz, bardziej wszechstronny i nauczyłem się, że w tym zawodzie efekty przynosi tylko katorżnicza praca. Dziś, jeśli ktoś narzeka, że nie wytrzymuje tempa, że ciężko pracuje, mogę mu powiedzieć - idź do Józka! On nam naprawdę dawał "popalić", ale to bardzo dobra szkoła i tańca i życia, jeśli chce się coś zdobyć.

Wszyscy wytrzymywali ten rygor?

- Nawet już przed premierą ludzie się załamywali i odchodzili. Było ciężko przed, ale dopiero po premierze zaczęła się prawdziwa "jazda". Dziesięć spektakli w tygodniu, czterdzieści w miesiącu, setne "Metro", dwusetne...

A przystanek Broadway?

- To było wielkie marzenie, które się nam wszystkim spełniło. Tam okazało się, że te miesiące ciężkiej pracy były potrzebne. W związku z czym zaczęliśmy jeszcze więcej pracować!

I była potem ta słynna noc na Broadway'u, w oczekiwaniu na recenzję, która pogrzebała nadzieje na podbicie Ameryki. Tę historię zna chyba każdy. Ameryki nie udało się podbić, ale "Metro" zmieniło pana życie?

- Dzięki temu musicalowi stałem się tancerzem wszechstronnym, wcześniej tańczyłem przecież tylko breaka i zajmowałem się razem z kolegami - byliśmy chyba pierwsi w Polsce - hip-hopem. Sądzę, że dzięki "Metru" nasiąkłem życiem teatralnym, a to z kolei poruszyło moją wyobraźnię. Może trochę żal, że porzuciłem szkołę choreografii ale nie mogłem pogodzić codziennej obecności w Ciechanowie i pracy w teatrze. Czas spędzony z "załogą" Józefowicza i Stokłosy zadecydował o tym, że związałem się z tańcem zawodowo. Po "Buffo" współpracowałem między innymi z "Romą", tańczyłem w musicalu "Fame"... Próbowałem sił jako choreograf, zająłem się także organizacją imprez.

Spotyka pan ludzi z tamtych lat, z pierwszego składu "Metra"? Wspominacie dawne dzieje?

- Mam bliski kontakt z Januszem Józefowiczem. Współpracuję też z Robertem Janowskim, cztery lata temu promowałem jego płytę. To mądry facet, który wie, czego chce w życiu.

Na jednym ze zdjęć z pana prywatnego archiwum jest Edyta Górniak. Podobno była z panem we Włocławku...

- Przyjaźniliśmy się. Rzeczywiście za czasów "Metra" zaprosiłem ją do mojego domu. Dziś, gdy na nią patrzę myślę, że niewiele się zmieniła. Zawsze wiedziałem, że "Metro" było dla niej tylko przystankiem w drodze do kariery. Edyta konsekwentnie realizuje swoje marzenia, podziwiam ją za to. Dlatego irytuje mnie stosunek dziennikarzy do niej. To nie jest zwykła osoba, ale artystka. A artyści tego formatu są trochę jak ludzie z kosmosu i powinno się ich traktować na innych prawach. Żaden artysta nie podpisał kontraktu z mediami w którym zapisano, że jego życie jest na sprzedaż. Co innego politycy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji