Artykuły

Ballada o piecyku (z teatrem jeleniogórskim w terenie)

Otwarta scena. W półświetle rysują się szare kontury scenografii. Płytka i szeroka widownia amfiteatralnej sali w Lądku Zdroju - pełna. Nadkomplet. Na sali chłodno. Ludzie siedzą w płaszczach. Od kanału dla orkiestry (a jakże, jest i kanał w tej osobliwej, szerokiej kiszce!) wieje straszliwym chłodem.

Publiczność zaczyna się niecierpliwić; klaszcze, tupie. Zapowiedziany termin rozpoczęcia spektaklu już minął. Oklaski przybierają na sile. Na scenie ukazuje się aktor; to Piotr Petrus z Takiej miłości Kohouta. Rzuca w widownię pytanie: czy nie ma lekarza na sali? Publiczność milknie, ucisza się. Czeka na dalszy ciąg. Postać na scenie powtarza pytanie. Znów cisza, tym razem jednak jakby skonsternowana, zaniepokojona. Głos ze sceny wyjaśnia, że chodzi naprawdę o lekarza: jedna z aktorek zasłabła, zatruta gazem. W ten sposób mogłaby się zacząć sztuka Kohouta. Można sobie wyobrazić widowisko, angażujące bezpośrednio publiczność w sąd nad winnymi śmierci Lidy Matysówny.

Nie był to jednak fragment nowej inscenizacji Takiej miłości, lecz autentyczny wypadek. Znalazł się lekarz i potrzebne zastrzyki. Po kilku minutach spektakl potoczył się normalnie. Na scenę wszedł "pan w todze" i otworzył przedstawienie swoją relacją na temat stosunku Lidy Matysówny i Piotra Petrusa; podobnie, jak to czynił kilkadziesiąt już razy na różnych scenach Dolnego Śląska, gdzie występują zespoły teatru jeleniogórskiego. Tyle, że tym razem lekkie drżenie rąk aktorów miało dodatkowe umotywowanie.

Po spektaklu, wracając autobusem z zespołem, dowiedziałem się, że jedna z aktorek istotnie zatruła się gazem, wydzielającym się z piecyka do ogrzewania garderoby. Piecyk stoi tam pewnie tak długo, jak i sam budynek tj. od czasów Wilhelma II. W ciągu 15 lat nie miał kto go zreperować. W zespole technicznym teatru nie ma "gazownika", a gospodarzom garderoba nie jest potrzebna. I tak toczy się światek.

Osiem lat temu byłem w Jeleniej Górze i podobnie jak ostatnio pojechałem z zespołem w teren. Zanotowałem wówczas, że w jednej z miejscowości (w Lądku nie byłem) "ojcowie miasta byli zdziwieni, może nawet oburzeni, gdy im powiedziano, że przedstawienie się nie odbędzie, bo nie można grać przy wybitych szybach w garderobach, gdzie pełno śniegu..." Na szczęście tej zimy śniegu mało. Nie miałem okazji sprawdzić, jak jest teraz w tej Lubawce. Zanotowałem wówczas optymistycznie: "większość takich wypadków należy dziś do trudnej przeszłości".

Z pewnością. Dziś nie ma już wybitych szyb w garderobach, mimo że znajdują się stare, zdezelowane piecyki gazowe, o które nikt nie dba. Konfrontacja stanu sprzed 8 lat ze stanem dzisiejszym wypadłaby efektownie, gdyby... nie była żenująca. Uzdrowiska dolnośląskie są dziś czyste, uprzątnięte i zainwestowane; nowe latarnie uliczne (jak w stolicy), ładne sklepy i kawiarnie, gładko wyasfaltowane jezdnie, czyste chodniki. Bez wstydu możemy znów zaprosić tam kuracjuszy zagranicznych.

Ale nie wolno ich prowadzić do teatru. Przynajmniej nie wszędzie. Bo np. w Lądku nie starczyło na reperację piecyka. Nie starczyło czego? Pieniędzy czy uwagi? Amfiteatralna kiszka w Lądku jest użytkowana przez kino. Jest to część budynku zdrojowego, w którym mieści się również duża restauracja z dansingiem i kawiarnia. Słowem - "usługi kulturalne". W urządzenie restauracji i kawiarni zainwestowano dużo pieniędzy. W kinie będzie się instalować ekran panoramiczny. Z tej okazji lokal zostanie odremontowany. Czy będzie kto pamiętał o piecyku w garderobie? Wątpliwe. Bo teatr przyjeżdża raz na miesiąc. Ponarzeka, ale grać będzie. A zresztą, nie chce - niech nie gra. Mieszkańcy Lądka mają co kilka dni nowy film, mają telewizory. Od wielkiego dzwonu przyjedzie Cie choroba czy inny zespół estradowy, któremu teatr niepotrzebny: występuje z zasady w najmodniejszej kawiarni czy klubie. Nikt nie może narzekać na brak rozrywek.

Konkurencja kina i telewizji zredukowała "w trybie przymusowym" wymagania teatrów. Dziś teatr musi grać wszędzie, by wykonać rozdęte plany usługowe. I nie może stawiać warunków, nawet jeśli jego postulaty nie wykraczają poza porządek gospodarski i minimum warunków bhp.

Unikam konfrontacji, ale sama się narzuca. W Jeleniej Górze zastałem, jak osiem lat temu, Zuzannę Łozińską na stanowisku kierownika artystycznego tego wielkiego kombinatu (4 zespoły, 60 stale odwiedzanych miejscowości). Na posterunku znajduje się również dobry duch tamtejszego teatru - p. Irena Turalska, organizator objazdu, reprezentant na zewnątrz i czujny gospodarz wewnątrz. Łozińska wróciła po 5-letniej emigracji do Wrocławia. Turalska oparła się pokusom (chciał ją zabrać ze sobą Biliczak na Wybrzeże, kaperowano ją do Warszawy); ma ambicję zorganizowania warunków w ten sposób, by teatr mógł być dobry. Przed kilkunastu laty rozpoczęła (przy boku znakomitego organizatora dyr. Biliczaka) walkę o bazę, o znośne warunki gry w terenie. Zapytana dziś o aktualny stan rzuca uwagę: Jelenia Góra jest stolicą regionu uzdrowisk, jest ich z dziesięć i to europejskiej sławy: Polanica, Duszniki, Karpacz, Cieplice, Kudowa, i w połowie tych właśnie uzdrowisk nie ma gdzie grać. Wylicza: nie ma sali w Dusznikach, od 5 lat teatr nie występuje w Karpaczu, w Szklarskiej Porębie można rozpocząć spektakl po godzinie 22, po kinie, w Świeradowie sala widowiskowa zostaje zamieniona na kawiarnię, w Cieplicach - na kino panoramiczne, w Lądku...

Nie chcę zadawać żenującego pytania: czy pieniądze są tylko na urządzanie kawiarń i instalowanie kin panoramicznych? Czy nie można tych rzeczy jakoś pogodzić? Bo w końcu trzeba by zadać pytanie zasadnicze - co zrobić z teatrami, które powołano 15 lat temu do życia z takim rozmachem i w tej ilości?

Kino i kawiarnia wespół z telewizją wypierają teatr. To jeszcze jeden dowód, jak szybko cywilizujemy się, jak ulegamy pędowi ku środkom masowej kultury konsumpcyjnej. Ale czy w naszym kraju, "kraju ludzi kształcących się", nie ma miejsca dla teatru? Co w takim razie zrobić z młodzieżą, która z teatru czerpie niejaką korzyść? Co mają robić robotnicy Turoszowa?

Wspominam o Turoszowie, bo w imieniu robotników tej wielkiej budowy przemawia dziś każdy i każdy widzi w teatrze magiczne panaceum na panującą tam pustkę kulturalną. Ale po co o Turoszowie. Wałbrzych bliżej, większy i dawniej odkryty. W roku 1953 notowałem: budujemy teatr w Wałbrzychu. Na podstawie uzyskanych wówczas informacji mogłem określić termin zakończenia budowy. "Prawdopodobnie w rocznicę Rewolucji nastąpi otwarcie" - pisałem.* Od tego czasu minęło 8 lat. Od przewidywanego terminu otwarcia teatru - przeszło 7. I od tych 7 lat oczekuje się nieprzerwanie otwarcia. Może został już otwarty? Gdy byłem ostatnio w Jeleniej Górze zapewniano mnie, że w marcu, najpóźniej!

Nikt mi nie wmówi, że już wówczas, przed ośmiu laty przewidywano zmianę perspektywy i zmianę hierarchii potrzeb kulturalnych. Wydaje się, że po prostu w okresie wszechobowiązującego centralizmu Wałbrzych był daleko od centrum, a dziś można się tłumaczyć decentralizacją. Prawda zaś jest smutniejsza: po prostu brak koncepcji teatru w Polsce, zarówno pod względem bazy i wyposażenia czy uzbrojenia kraju w sieć niezbędnych urządzeń, jak i pod względem funkcji poszczególnych teatrów i ich charakteru. Jedyny człowiek, który w ciągu minionych lat zaczął realizować jakąś politykę teatralną, zbyt szybko przeszedł do dyplomacji, by zostawić trwalsze ślady swej działalności. Odejście Dobrowolskiego nie pozwoliło załatwić do końca sprawy dodatków dla scen objazdowych i wielu innych. Teatry rodzą się dziś po dawnemu, tj. tam gdzie istnieje gmach albo jeśli jest jakiś amator na dyrekcję, bez względu na to czy są "siły i środki", wyraźnie określone potrzeby, zaplecze kulturalno-artystyczne itd.

Zazwyczaj w takich okolicznościach mówiło się: choroba wzrostu. Myślę, że - niezależnie od ograniczeń ekonomicznych - jest to zgoła inna choroba: kurza ślepota, tym gorsza, że wrodzona.

Zastanawiałem się, czy te sprawy docierają do Warszawy. Cóż, teraz w modzie decentralizacja; decentralizacja wszystko tłumaczy, decentralizacja ci wszystko wybaczy!...

Z Warszawy podnosi się gwałt na widok Turoszowa, którego załoga jest pozbawiona "opieki duchowej". Z Warszawy, ale w ramach akcji społecznej; nie przez ośrodek dyspozycji, przez odpowiednie władze teatralne. Jestem z całym szacunkiem dla inicjatywy "Życia Warszawy", które organizuje "misje" jednego z teatrów stołecznych pod hasłem "Turoszów w pełni zasługuje by przeżyć jeden wielki teatralny dzień". Dobrze - jeden, a pozostałe 364?

Teatr jeleniogórski, znajdujący się blisko miejsca nowej wielkiej budowy, teatr bynajmniej nie leniwy, obsługujący stale 60 miejscowości w promieniu 200 km od bazy, wie, że w Turoszowie znajduje się około 500 inżynierów i techników, którzy nudzą się po pracy jak mopsy i z braku innych zajęć piją wódę. Teatr wie również, że w jedynym kinie wyświetla się filmy sprzed 5 lat i że nie ma świetlic. Ale jest za to "Roma"...? Jakżeby, kawiarnia, bar i restauracja. Kombinat "usług kulturalnych". "Nie powstydziłaby się "Romy" (stolica - pisze w "Życiu Literackim" Zbigniew Kwiatkowski. - "Dziewczęta w pantoflach na szpilkach, orkiestra, półmrok, intymność..." Czy można się dziwić, że z tak przytulnego wnętrza nie chce się wyjść do budy na przedstawienie teatralne?

Teatr jeleniogórski pojechał kiedyś do Turoszowa. Był z komedią muzyczną. Żeby przyciągnąć, rozerwać, zabawić. Przyszło kilkadziesiąt osób. Za drugim razem sto. Kto pokryje deficyt?

Zresztą nie o pieniądze tylko chodzi, ani o niewielką początkowo frekwencję. W Turoszowie nie ma gdzie grać. W sali kina nie ma ani scenki, ani żadnej przestrzeni w zapleczu, by można po prostu wyjść na podium. Może to wystarczy na jednorazowy bohaterski "podskok" zespołu warszawskiego, który jedzie do Turoszowa w ramach filantropii kulturalnej, ale mam wątpliwości czy to wystarczy publiczności, a z pewnością nie teatrowi, który widzów tamtejszych traktuje z całą powagą, dla którego publiczność Turoszowa jest jego stałą publicznością, publicznością premierową, podobnie jak widzowie z Wałbrzycha, Legnicy, Kłodzka czy Polanicy. Dla teatru jeleniogórskiego jest to publiczność formułująca zamówienie społeczne, kształtująca repertuar, publiczność, dla której wystawia się Balladynę, zarówno jak Widok z mostu czy Taką miłość.

Wspominam akurat o tych spektaklach, bo oglądałem je w czasie ostatniego objazdu z zespołem teatru jeleniogórskiego. I miałem okazję porobić pewne spostrzeżenia na temat publiczności i jej reakcji.

Określenie "świeża" w stosunku do publiczności zostało u nas zdewaluowane. Trudno zresztą o zupełną świeżość, czy raczej dziewiczość publiczności, która na co dzień ma kino i telewizję. A jednak pokarm kultury "z pudełka" nie zepsuł jej.

Wydaje się, że w ciągu minionych lat nieobliczalnego rozmachu w uteatralnianiu Polski powstała nowa publiczność dość specyficzna. Jest to widownia Polski powiatowej. Nie ma w tym określeniu nic pejoratywnego, ani wyniosłego. Przeciwnie. Określenie to nie oznacza a limine, że jest to widownia czujna, wrażliwa i chłonna, ani też przeciwnie, że jest tępa, zimna i zamknięta. Nie! Jest jak biała karta, na której każdy spektakl pozostawia ślad. Tych śladów nagromadziło się z przeszłości wiele, ale nie utworzyły one jeszcze wyraźnego obrazu upodobań, czy gustów. Publiczność Polski powiatowej nie chodzi na aktora. Nazwisko jej wiele nie mówi. Zbyszek Cybulski jest bohaterem uczennic VIII czy IX klasy, ale nie ich rodziców. Ta publiczność rzadko czyta recenzje. W każdym razie nie orientuje się według nich. Nie zdążyła jej jeszcze zepsuć telewizja. Wie, że na Słowackiego warto pójść. Ale woli Fredrę, bo to swojskie i zabawne. Na ogół nie docieka zawartości intelektualnych, ukrytych za metaforą. Ale gardzi łopatologią. Nie lubi szarży. Wyczuwa za nią pogardę dla siebie. Wymaga od aktorów stosunku serio, bo sama ma stosunek serio do pracy i życia.

Na Takiej miłości - wojskowi, urzędnicy, robotnicy, trochę młodzieży. Problematyka sztuki poruszyła widownię. Publiczność była zasłuchana. W przerwie rozprawiano o sztuce, o bohaterach. Padały, owszem, zdania o grze, ale tylko po to, by zaznaczyć dystans czy otrzaskanie z teatrem. Ale z rozmowy o ocenie estetycznej ludzie szybko przechodzili do roztrząsania treści, do poruszonych problemów, do oceny postaw moralnych bohaterów spektaklu.

Widownia w Legnicy. Jest to podobno najbardziej teatralne miasto na Dolnym Śląsku. Szósty czy siódmy z kolei spektakl Balladyny. Przedstawienie skonstruowane na zasadzie feerycznej baśni, nasycone zielenią świateł, spowite w powiewne szaty. Na przekór reżyserowi publiczność emocjonowała się nie światem baśni, lecz losami Balladyny, narastaniem zbrodni, walką o władzę i związaną z tym problematyką moralną.

Z pewnymi oporami, mimo czytelności i precyzji, przyjmowała publiczność jeleniogórska dzieje Eddie Carbone'a z Widoku z mostu Millera. Nie dlatego, by nie odczuwała wstrętu do jego czynu. Nie do wszystkich trafiały pobudki zbrodni. Poza tym odpychał ciężki nastrój, często zbyt bliski rzeczywistemu życiu. W antrakcie, w czasie rozmów o sztuce i spektaklu, można było usłyszeć, że Balladyna "to było śliczne przedstawienie".

Zdaję sobie sprawę, że spostrzeżenia te są ułamkowe, oparte na przypadkowych sądach. Pozwalają one jednym wysnuwać pochopne wnioski co do takiego czy innego układu repertuaru, co do kierunku zainteresowań publiczności w ogóle. Moje wnioski są o wiele skromniejsze. Wydaje się, że po prostu teatr nie ujawnił jeszcze swego magicznego oddziaływania na publiczność Polski powiatowej. Że ten długi proces dopiero się zaczyna. Ale na przeszkodzie stoi brak sił teatru i trudne, nieraz przykre warunki, w jakich magia teatru ujawnia swoją moc widzom.

Widz nie chce dziś byle jakiego przedstawienia w byle jakich warunkach. Standard jego potrzeb kulturalnych wzrósł, zarówno w płaszczyźnie estetycznej widowiska, jak i warunków w jakich je ogląda. A dowodem atrakcyjności teatru, jego wyższości nad innymi formami widowiskowymi, zwłaszcza w ośrodkach zurbanizowanych, może być fakt, że w Jeleniej Górze, mimo równoczesnych występów rozsławionej przez podwieczorki radiowe rewii Cie choroba!, widownia teatralna była na sztuce Millera prawie pełna. I to na którymś z kolei przedstawieniu.

Gdyby nie te przeklęte piecyki!...

Spostrzegam się, że zamiast relacji z trzech oglądanych spektakli teatru jeleniogórskiego napisałem artykuł o zdezelowanym piecyku gazowym. Powtórzę za Kwiatkowskim z "Życia Literackiego". Napisał: "Etaty bohaterów - skreślono. Na ich miejsce wpisano "Romę", klub, basen kąpielowy". Gdyby jeszcze - naprawiony piecyk gazowy?...

* "Teatr" r. 1953. Nr 9.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji