"Święto Winkelrieda"
"Był to niegdyś dowódca u wolnych Szwajcarów. Śród walki w obie dłonie zgarnął wrogów dzidy, I wbił we własne serce i drogę rozgrodził..."
- czytamy w "Kordianie" Słowackiego o Arnoldzie Winkelridzie, który w bitwie pod Sempach bohaterstwem swoim przyczynił się do rozgromienia wojsk księcia Leopolda Austriackiego.
Nawiązując do osoby szwajcarskiego bohatera, Jerzy Andrzejewski i Jerzy Zagórski napisali sztukę, persyflażując prawdy historyczne - dają nam dalszy ciąg owej historii,..
Oto 20 lat po śmierci Winkelrida rodzinne miasto bohatera organizuje uroczystą rocznicę. Zaproszony na nią zostaje również zubożały syn Winkelrida. Młody góral przybywa do miasta w przeświadczeniu, że przy okazji zwrócona mu zostanie łąka, którą ojcu jego skonfiskowały władze cesarskie, a z kolei po tym przejął rząd szwajcarski.
Nadzieje jego są płonne. Zamiast zwrócić zabraną ziemię, zmuszają go do odtworzenia... roli wielkiego Winkelrida w okolicznościowym misterium napisanym, z okazji rocznicy.
W związku z tym dochodzi do zatargu między nim a burmistrzem. Ludność miasta opowiada się za Winkelridem, który urasta do symbolu wolności. Przychodzi do otwartej rewolucji, skierowanej przeciwko rządowi. W ostatniej chwili burmistrz sprytnie przechwytuje inicjatywę: stając na czele... ruchu, w zasadzie skierowanego przeciwko niemu, aczkolwiek jego ideologii nie zna zupełnie.
Na kanwie tych zdarzeń toczy się akcja "Święta Winikelrida". Sama kompozycja sztuki nie odpowiada ścisle kanonom dramaturgicznym. W wielu wypadkach przypomina ona raczej pyszną rewię, barwną szopkę polityczną. Autorzy wyłamują się też z ciasnych ram konwencji z taką samą odwaga, z jaką odsłaniają różne wady i przywary narodowe.
Atak ich jest frontalny i flankowy. A tak, jak sto włóczni godziło w pierś legendarnego Winkelrida, tak i sto różnych pocisków rzucają Andrzejewski i Zagórski na naszą współczesność.
Poruszają wiec problem bezproduktywnego bohaterstwa, sprawę stosunku człowieka do prawa, wyszydzają megalomanię narodową, koniunkturalność politycznych spryciarzy, kpią z handlarzy sławy, spekulujących na bohaterstwie, z kuglarzy wzniosłych idei, z kacyków i urzędasów itd.
Sztuka napisana została w roku 1944 - tak więc niektóre z jej momentów stały się już nieaktualne (np. zasadniczy w okresie okupacji problem bezproduktywnego bohaterstwa), inne dopiero teraz nabierają właściwego sensu i rumieńców życia.
Nie wszystkie też metafory, symbole, aluzje i niedopowiedzenia zostają należycie wyłowione. Niektórzy z widzów w ogóle nie odnajdują ich pointy, inni odszyfrowują tekst stosownie do swoich życzeń, odkrywając nieraz to... czego w ogóle w sztuce nie ma.
Tak więc "Święto Winkelrida" jest widowiskiem raczej elitarnym. Pozwolę tu sobie przytoczyć fakt, że np. niektórzy mniej wyrobieni widzowie przyzwyczajeni do sztampy obchodowej, na serio przyjmowali scenę aktu III, która jest właśnie ostrą karykaturą tego rodzaju jubileuszowych zbiegowisk i słynnego "skandowania".
Ostatnia premiera w Teatrze Nowym to wielki reżyserski sukces Kazimierza Dejmka, świetnie wypunktowując wiele momentów ledwie widocznych w podtekstach - pomysłowy i pełen niezrównanej inwencji - dał niezwykle ciekawe rozwiązania inscenizacyjne.
Bo stworzenia odpowiedniego klimatu dopomogła Dejmkowi lekka a dowcipna scenografia Józefa Rachwalskiego. Zmiana dekoracji dokonywana na scenie (chwyt zresztą nie nowy!) pozwala nam wejrzeć w głąb kuchni teatralnej, a równocześnie wpływała na płynność widowiska, które bez zbytecznych przerw toczy się wartko naprzód.
Pod względem aktorskim widowisko to jest bardzo wyrównane. Bogdan Baer jako Konrad Winkelrid dobrze oddaje prostotę i naiwność wiejskiego parobka, wykorzystywanego przez spryciarzy i aferzystów, Szalawski, którego dotychczas widywaliśmy jako odtwórcę postaci bohaterskich, tym razem w charakterystycznej, doskonale utrzymanej w tonie roli burmistrza pokazał nam jeszcze jedną stronę swego talentu.
Bardzo zabawna jest parodia postaci burmistrzowej (w wykonaniu W. Mazurkiewicz, S. Butrym z odpowiednią emfazą oddaje giętkość i dworskość państwowotwórczego trubadura. Rolę niemniej państwowotwórczej nauczycielki dowcipnie gra Maria Białobrzeska. Prawdziwym majstersztykiem aktorskim jest kreacyjka stworzona przez Tadeusza Minca (Aktor I).
Świetnie bawili nas wszyscy odtwórcy i odtwórczynie ról dziecięcych, dalej Józef Pilawski (Poseł królowej Portugalia), S. Suwalski (Minister Rzeczpospolitej Wenecji) i inni. Słowem było wszystko bardzo wesołe i zabawne, ale...
"A to komedia" - wyrokuje w finale włóczęga Tomasz, który filozofując, jak sparodiowany Stańczyk, przesuwa się przez całą akcję. Uzupełnijmy to jego powiedzenie: a to komedia bardzo specyficzna, bardzo wesoła, a równocześnie nastrajająca nas nieco melancholijnie...
Niezbyt radosny jest przekrój społeczeństwa, jaki nam pokazano. W swoim ferworze satyrycznym autorzy kpią z wszystkich i z wszystkiego... nie tylko z władzy, ale i z ludu, który wykazuje w końcu swoje niewyrobienie i bezideowość.
Tak więc całość przypomina wielki moczar, ponad którym unosi się duch sceptycyzmu. W tej świetnej satyrze nie ma niczego pozytywnego - ani jednego punktu oparcia, który pozwoliłby nam przeskoczyć to niby wesołe, a jednak w istocie mroczne bagnisko: i tu właśnie dochodzi do głosu filozofia sceptycyzmu utalentowanego autora "Nocy", Jerzego Andrzejewskiego.
Czy z moją ostatnią uwagą zgodzą się wszyscy? Chyba nie. Ta oryginalna sztuka, ta zadziorna, przewyborna satyra jak rzadko która nadaje się do dyskusji. Dzięki swojej odrębnej formie i osobliwej treści stała się też ona przedmiotem ożywionych rozmów, a więc czymś, co niby drożdże ożywia życie teatralne naszego miasta: i to również trzeba zapisać jako plus wybornego pamfletu scenicznego Andrzejewskiego i Zagórskiego, którego prapremierę w tak ciekawej formie zaprezentował nam Teatr Nowy.