O Burmistrzu Jakubie
RAPREMIERA sztuki Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego "Święto Winkelrieda" w łódzkim Teatrze Nowym, omówiona już obszernie przez prasę polską, to największe chyba wydarzenie teatralne ostatnich czasów. Drapieżna aktualność i ostra aluzyjność są dobrą wróżbą dla sztuki, która przez dwanaście lat przeleżała w kazamatach biurka, nie licząc dwukrotnego druku, raz w "Twórczości", jeszcze za czasów redakcji krakowskiej Kazimierza Wyki, drugi raz w osobnym, jak gdyby sztambuchowym wydaniu.
Na wiosnę 1944 reku Andrzejewski i Zagórski, mieszkający w tej samej warszawskiej kamienicy; postanowili jakoś owocnie przepędzić długie wieczory, przecięte godziną policyjną. Zaczęli więc pisać sztukę. Trochę było w niej aluzyjności, trochę proroczych fantazji - zbliżały się przecież wielkie, choć tak tragiczne dni Warszawy, już pulsujące w podziemnych obszarach miasta. Więcej jednak chyba było w tej sztuce poetyckiej wyobraźni, nie skrępowanej żadną aktualną rzeczywistością. Dzisiaj dopiero okazało się, że nawet owe poetyckie igraszki nie powstawały poza świadomością historyczną.
Powstała sztuka niepokojąca w swych wiązaniach. Poezja i zabawa zahaczały w niej bezpośrednio o zdarzenia, odnotowane już nieraz także i w historii polskiej. Daleka, szwajcarska rzeczywistość, w której autorzy osadzili akcję, nikogo nie zwiodła. Nic dziwnego, że sztuka nie mogła ukazać się na scenie a obaj autorzy tym samym nie figurowali w historii dramatu współczesnego, choć zagnieździło się w niej - na krótko na szczęście - nawet "Milionowe jajko".
Zresztą dobrze się stało, że sztuka wystawiona została dopiero teraz. Jej aktualność i aluzyjność jak gdyby wzmocniły się, nabrały nowych nieoczekiwanych skojarzeń. Gdybyśmy chcieli rozumować trochę po prostacku - moglibyśmy w problemie bezpłodności ofiarnego czynu Winkelrieda dostrzec i nasze polskie odpowiedniki, moglibyśmy mówić i o polskiej niewdzięczności wobec synów tych bohaterów, którzy zginęli w obronie wolności. Autorzy nie myśleli zapewne o takich analogiach - ale sztuka ich potwierdziła, że są to problemy uniwersalne nie mal, w każdym razie zdarzające się w każdym niemal narodzie. Bezpłodność i bezużyteczność ofiary bohaterskiej jakże blisko sąsiadują z problemem wallenrodyzmu. Tej alternatywy autorzy nie dopowiadają, ale mimo woli zwracają na nią uwagę.
SZTUKĘ oglądaliśmy na scenie we wrześniu. Dumaliśmy filozoficznie nad biednym, zdrowym i w końcu rozumnym Winkelri dem-juniorem, bawiliśmy się setnie wyczynami państwowo-twórczego poety, słuchaliśmy ze zdziwieniem pieśni masowych, przyjmowaliśmy z dyskretnym uśmieszkiem mimowolne aluzje do pomocy portugalskiej dla bohaterskiego narodu szwajcarskiego. Teraz, po ostatnich dniach politycznej gorączki w naszym kraju, po wielkiej przemianie, po odejściu wielu niedawnych władców - jeszcze jedna postać ze "Święta Winkelrieda" nabiera piekielnej aktualności. Jest nią Burmistrz Jakub.
Przeciwko Burmistrzowi Jakubowi kieruje się "bunt", a nawet "rewolucja" gnębionych i poniekąd nawet uciemiężonych przez władzę Szwajcarów. Przeciwko Burmistrzowi zwraca się ogólna niechęć a nawet nienawiść. Poznajemy zresztą tego osobnika z bliska - rzeczywiście, ma on niemałe skłonności "zamordystyczne", gardzi pospólstwem, lubi się otaczać pochlebczą kliką, jest poprostu uosobieniem małego kacyka, który nawet czyjeś ofiary w obronie wolności umie wykorzystać jako swoje.
Lud protestuje przeciwko niemu. Pojawia się na transparentach (tak, tak) hasło - odrodzenia winkelridyzmu. Burmistrz jest bliski klęski, ale ponieważ jego ideologią jest fotel burmistrzowski i władza - podchwytuje hasło tłumu, opowiada się za nim i w ten sposób nie tylko ratuje swój fotel i swoją władzę ( chciałoby się powiedzieć: także i samochód - ale wtedy w Szwajcarii samochodów przecież jeszcze nie było), lecz w dodatku swoje mocno już nadwerężone dobre imię. Spadł na cztery łapy i sięgnął gruntu, po którym znowu może stąpać napuszony i władczy. Co zaś do owej ideologii ludu, którą przejął, to do swego najbliższego otoczenia powiada: "A teraz muszę się zaznajomić z ruchem ideowym, na którego czele stanąłem". I na tym też kończy się ta mimo wszystko smutna sztuka, choć tyle w niej było wesołych psikusów, spłatanych niektórym przejawom naszej współczesnej rzeczywistości. To ostatnie jednak nie jest wyłączną zasługą obu autorów, którzy pisząc sztukę nie mogli się spodziewać jej ogromnej aktualności po dwunastu latach. To ostatnie zawdzięczamy inscenizatorowi i reżyserowi Kazimierzowi Dejmkowi, scenografowi Józefowi Rachwalskiemu, jak również kompozytorowi Tomaszowi Kresewetterowi. Długiej listy aktorów nie sposób wymienić - choć są tutaj role nieprzeciętne.
GDY nie tak dawno łódzki Teatr Nowy, przodujący w naszym życiu teatralnym, wystawiał "Łaźnię" Majakowskiego, na sali było pełno oburzonych nacz. dyrdupsów, którzy z niemałym zdziwieniem przyglądali się wyczynom Pobiedonosikowa na scenie. Czy w czasie premiery "Święta Winkelrieda" na widowni łódzkiej byli Burmistrzowie Jakubowie? Zapewne tak, zresztą były nawet pogłoski, że sztuka ma być "zdjęta" przez KW. W międzyczasie rozeszła się sława łódzkiego spektaklu, a Dejmek dostał zań - po raz pierwszy przyznaną - nagrodę im. Boya. Okazało się także, że Burmistrzów Jakubów u nas nie brak, tylko cały sęk w tym, że za obnażenie i wykpienie tej sprawy nie można już "zdejmować" sztuki.
Sztuka Andrzejewskiego i Zagórskiego, przeleżawszy się zbyt długo, trafiła na przyjazną koniunkturę. Dlatego może nawet nie dostrzegamy jej pewnych braków dramaturgicznych, dlatego wybaczamy jej dłużyzny. Okazała się sztuką tak dobrą, że potrafiła poruszać nas głęboko po tylu latach, w których różni mędrcy odebrali jej prawo istnienia.