Artykuły

Dzień po dniu, do końca

"Kochanek" w reż. Józefa Opalskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Wszystkie dziwki jego rojeń są z nim na jawie. Dzień w dzień. Z nią - każdy samiec nieprzespanych jej snów. Nie ma miasta. Tylko Ona (Dominika Bednarczyk), jedynie On (Grzegorz Mielczarek). I jeszcze dwa krzesła. I bębenki. W każdej godzinie ich życia - nic więcej.

Nie ma miasta za oknami, których nie ma. Zamiast ścian pokoju

- od sufitu po pustą ziemię sznurki z nanizanymi kulkami. Pionowa obojętność świata, o niczym grzechocząca, gdy ręką ją trąci Ona lub On, udając, że wchodzą bądź wychodzą? Ciemne korale demona ich nienasyconych podbrzuszy? Zwis martwych pacierzy? Sto znużonych różańców? Wybieraj. Wybieraj, czyli

- graj. Oni grają w ciała, ty, patrząc na nich, słuchając ich - możesz w trupy niebieskich pocieszeń, w świat odwrócony plecami lub w lęk. Obojętne. Wszystko to - jeden ból. I ta sama bezradność na dnie pustki prawie doskonałej. W wyreżyserowanym przez Józefa Opalskiego "Kochanku" Harolda Pintera jest tylko scena. Szekspir rzekłby może: świat - kwadratem gry, którego nie da się opuścić przed końcem oddychania.

Grają więc, Ona i On, grają wciąż od nowa. Gdy w finale Ona obnaży się i spróbuje niemożliwego - kolejny raz spróbuje zdjąć dla niego swą skórę, by założyć inną, jakiej On nie zna -jasne będzie, że gest ten niczego nie kończy, że tak zaczyna się kolejny akt, następny dzień, kiedy wszystko się powtórzy, kolejna odsłona bólu. Grają. Oni - żona i mąż - niczym jakieś pająki Melpomeny, z ruchów, dotknięć, spojrzeń, słów, śliny i oddechów lepią kolosalną sieć iluzji. Ona będzie każdą dziwką jego popołudni, on - kochankiem, który, gdy mąż w pracy, przychodzi codziennie, by łechtać ją tak, jak mąż nie potrafi. A po chwili ściągają maski, znów są sobą, ale tylko po to, by za sekundę kolejny raz nie być sobą. Nie być sobą? Może odwrotnie? Co jest prawdą? Mentalne maski czy realne twarze?

Grają, zaś pod skórami buzują od lat skrywane jady. Ciemności pęcznieją i zaczynają wyłazić przez oczy, przez wargi, przez palce. Zaczyna się potworność - skrajnie bolesna potworność, bo w skrajnie ascetyczny sposób podana. Właśnie. To jest sedno mocy seansu Opalskiego. Asceza, namiętności trzymane na smyczy najkrótszej z możliwych. I to też jest istota zachwycająco czystego aktorstwa Bednarczyk i Mielczarka. Dwie kry grają z sobą w rozkosz, kry, którymi można podpalać. Jeszcze inaczej powiem. Kwadrat sceny jest niczym szachownica, choć brak białych i czarnych pól. Czy możliwe, by na szachownicy została tylko czarna królowa i biały król, bądź odwrotnie, i by gra toczyła się dalej, do śmierci, na zasadach pata? Nie wiem.

Wiem tylko, że u Opalskiego Bednarczyk i Mielczarek są w gestach doskonale taktowni - przypominają rzeczone figury z drewna lub porcelany. Tylko że oni - parzą.

W tym "Kochanku" nie ma śladu łatwizny epatowania publiki bebechowatym, czyli tanim erotyzmem. Jest tylko brak litości Pintera i Opalskiego, Bednarczyk i Mileczarka - brak litości opowieści czystej, zrobionej wyłącznie z tego, co niezbędne, a raczej co nieuchronne. Dotyki, spojrzenia, garść słów jak gwoździe. To wszystko. Żadnych naddatków, żadnych ozdobników, żadnych arabesek. Nie ma miasta za oknami, których nie ma. Nie ma pocieszeń, ani z góry, ani z boku. Między ścianami ze stu znużonych różańców dwoje w białych golfach próbuje przez godzinę przełknąć samotność, własne ciemności roz-smarowując wzajem na skórach. Tajemnic miłości nie wyczerpują frazy św. Pawła z Listu do Koryntian. I co z tą prawdą poczniecie, niedzielni katolicy w białych golfach? No co?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji