"Święto Winkelrieda" - komedia epoki
Tak się jakoś złożyło, że zaraz po przeczytaniu książki Feuchtwangera "Lisy w winnicy", mając jeszcze świeżo w pamięci całą jej bogatą treść, byłem obecny na "Święcie Winkelrieda", widowisku w 3 aktach, napisanym przez Jerzego Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego, wystawionym przez Państwowy Teatr Nowy w Łodzi, którego to zespół daje obecnie gościnne występy w stolicy na scenie Teatru Narodowego. Te dwa fakty na pozór zupełnie różne łączę dlatego, że właśnie lektura tej ciekawej książki poprzez losy wielkiego człowieka, dramaturga Pierre de Beaumarchais, twórcy "Wesela Figara", poprzez perypetie związane z jego wystawieniem, pozwoliła mi o wiele mocniej wczuć się w atmosferę przedstawienia i zrozumieć jego sens.
Beaumarchais, jako właściciel firmy handlowej Hortalez, dostarczał Amerykanom wszelkiego rodzaju broni, która umożliwiła im zwycięstwo pod Sarogatą, i napisał m. in. "Wesele Figara", komedię, która była wstępem do rewolucji francuskiej. Sztuka, po napisaniu przez wiele lat nie mogła trafić na deski sceniczne i trzeba było wielu starań, wysiłków, by wreszcie ją zagrano. Wystawienie jej było dla Paryża wielkim wydarzeniem. To właśnie, co dotychczas drzemało w sercach paryżan, a czego nikt nie umiał tak śmiało i odważnie powiedzieć, tu ze sceny usłyszeli z ust Figara.
Podobne perypetie związane z wystawieniem przechodziła i nasza współczesna komedia "Święto Winkelrieda". Została ona napisana wiosną 1944 r., w Warszawie, przez wspomnianych już autorów. Komedia powstała z rozmyślań nad wynikiem przedwczesnego wybuchu powstania. Ale autorzy chcieli na sprawy powstania, które zbliżało się do tragicznego epilogu spojrzeć z perspektywy kilkunastu lat, z okazji jakichś uroczystości. Tak doszli do przekonania, że najlepszą formą w jaką da się przelać bogactwo myśli i ocen będzie właśnie gorzka komedia. I oto sztuka po napisaniu, zostaje wydrukowana w "Twórczości" w 1946 r. następnie w wydaniu książkowym w 1947 r. ale... nie ogląda desek scenicznych. W czasie festiwalów sztuk współczesnych musiała ustąpić miejsca wychwalanym produkcyjniakom. Równocześnie zaś powszechnie słyszało się utyskiwania na brak dobrych komedii. Mówiono: "Trzeba nam Gogoli i Szczedrinów". Tak było przez 10 lat.
Dziś już wiemy coś więcej o minionych latach, znamy źródła takich i im podobnych paradoksów. Nie tu miejsce, by rozwodzić się nad tymi sprawami. Ważne jest to, że znalazł się teatr, zespół ludzi odważnych, ambitnych, którzy pod kierownictwem artystycznym Kazimierza Dejmka przeszli burzliwą drogę rozwojową od "Brygady szlifierza Karhana" poprzez "Łaźnię" aż do "Święta Winkelrieda", że ludzie ci sięgnęli po zapomnianą komedię, której wystawienie stało się prawdziwie wielkim wydarzeniem w życiu kulturalnym Łodzi, Warszawy, całego kraju.
I trzeba z uznaniem podkreślić fakt, że chociaż od jej napisania upłynęło sporo lat, to brzmi ona na wskroś współcześnie, jak gdyby stworzona została na zamówienie społeczne, gdyż rzuca głośno ze sceny to, co każdy chował w swoim sercu: gorzką prawdę o naszych dniach.
Już na początku przedstawienia widz doznaje pierwszej niespodzianki. Oto na scenę wchodzi aktor, który jako dyrektor teatru zachwala grę aktorów biorących udział w komedii, chwali całe widowisko. Mówi też, że w chwili, gdy kurtyna jeszcze się nie podniosła, Winkelried opuszcza swoją chatę na hali i wyrusza w drogę do odległego miasta, gdzie został wezwany na dzień wielkiego święta narodowego ku czci jego ojca. Jest to bowiem 20 rocznica pamiętnej bitwy, w której Arnold Winkelried, nadstawiając własną pierś na ostrza nieprzyjacielskich włóczni uratował wolność Szwajcarii. Teraz rozpoczyna się akcja. Przed oczami widzów przesuwa się barwny korowód strażackiej orkiestry, która ,,męczy" dziarskiego marsza, potem wychodzą w kolorowych strojach halabardnicy, prowadzący wesoły dialog o powinnościach stróży porządku i tak stopniowo zawiązuje się konflikt. Widownia z uwagą śledzi perypetie Winkelrieda. Młody, dobroduszny, ale bardzo naiwny góral, który jest tu tylko zaproszony po to, by "reprezentować" rodzinę bohatera, sądzi, że przy okazji święta odzyska swoją łąkę, zajętą przez gminę po ucieczce wojsk carskich. Będąc więc u Burmistrza, nisko się kłania i prosi o zwrot łąki. Ale burmistrz szybko orientuje się o co chodzi, więc wysyła go do Gabriela, poety, który ma to rzekomo załatwić. Gdy jednak poeta górnolotnymi, pięknymi słówkami chce zbyć jego żądania, Konrad skrzykuje swoich zwolenników i w mieście powstaje bunt.
Taki jest zasadniczy wątek treściowy komedii. Ale tak się jakoś dzieje, że widz odnosi wrażenie, jakby ten nurt istniał tylko po to, by na jego kanwie, w błyskotliwych i dowcipnych dialogach, pokazać wiele innych spraw, do woli naśmiać się z naszych dotychczasowych porządków, metod wychowania, rządzenia, obcowania z ludźmi, słowem z całej naszej fasadowości, zamiłowania do różnych, mitingów, uroczystości, skandowania itp. Podteksty tętnią współczesnością, pikantnymi aluzjami, które co chwilę wywołują burzliwe oklaski, nagłe śmiechy.
Np. młody Winkelried przychodzi do miasta i spotkanego strażnika pyta o drogę do burmistrza. Ledwie jednak strażnik wskazał mu adres, nagle reflektuje się i mówi: a, cia... zdradziłem tajemnicę służbową.
Albo taki dialog:
Burmistrz: Twój ojciec wiele zdziałał dla idei demokratycznej.
Winkelried: Co proszę?
Burmistrz: To jest taka idea, która stara się, by wszystkim ludziom na ziemi było dobrze.
Jakże znów arcykomicznie wygląda scena, w której burmistrz Jakub ćwiczy w domu przed lustrem głos i gest do powitalnego przemówienia na uroczystości, kiedy to wiele razy powtarza słowo ,,Obywatele", by miało jak najbardziej odpowiednie brzmienie. Albo scenka z dziećmi, które wyznają bezmyślny kult dla poety "inżyniera dusz ludzkich", czy wreszcie uroczystość na miejskim rynku z trybuną, orkiestrą, przemówieniami dostojników, przedstawicieli poselstw, operujących frazesami, których echo słychać w dalekich megafonach (wygrane na trąbce za sceną, co daje świetny efekt satyryczny).
Każda niemal scena jest ważna, każde słowo, dialog - majstersztykiem. To, że wszystko na scenie "gra", jest zasługą nie tylko reżysera, ale i scenografa, kompozytora, no i aktorów, którzy tworzą świetne i do końca doskonałe kreacje.
Barwna, wesoła, dowcipna komedia bawi widzów przez pełne dwie godziny.
Ale nie tylko bawi. Także zmusza do głębokich rozważań na temat współczesności. Często na usta aż ciśnie się gogolowskie powiedzenie: "Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie". Ale dobry i potrzebny jest ten śmiech. I można śmiało powiedzieć, że komedia ta, jak żadne dotychczas współczesne dzieło literackie zdziera z wielką pasją lakier z naszej rzeczywistości, ukazuje problemy naszych trudnych dni. Jest śmiała, odważna, bawi i zmusza do refleksji. I dlatego też jest wydarzeniem, stała się wielką narodową sztuką. Jest wartościową cegiełką, wniesioną w odbudowę naszego życia. Jakże więc aktualnie brzmią słowa twórcy "Figara", który powiedział: "Przez śmiech zmieniam świat". Śmiech więc jaki wybucha na "Święcie Winkelrieda" też pomaga zmieniać naszą rzeczywistość, bierze czynny udział w dokonywającej się rewolucji. I dobrze byłoby, gdyby Teatr Nowy zechciał na zaproszenie naszego teatru przyjechać do Lublina na gościnne występy.