Artykuły

Żywa, a więc...

Jak się ma pod rękę Murzyna, który w krakowskim przebraniu brawurowo atakuje "polskie "sz" i "cz" a na dokładkę bliźniaków z jednego jaja, to zrobienie kabaretu jest już czystą formalnością. Po prostu trzeba jeszcze napisać kilkanaście tekstów, skomponować do nich muzykę i znaleźć wykonawców, którzy nie tylko chcą, ale potrafią być śmieszni. Wszystko to, no powiedzmy prawie wszystko, udało się Wojciechowi Szelachowskiemu, który wprawdzie terminu premiery "Żywej klasy" nie dotrzymał i spóźnił się o tydzień, ale poczekać było warto.

Zawiedli się tylko ci, którzy czekali na rozprawę z Tadeuszem Kantorem: odniesienia "Żywej" do "Umarłej klasy" są zbyt oczywiste, żeby je brać poważnie. "Rewia intelektualna" Szelachowskiego bardziej z "Seansu dramatycznego" Kantora korzysta niż się z nim ściera. Zabawa polega na tym, że śmiertelnie poważne u Kantora "dzieci podobne do trupków" i w ogóle wszystkie te Kantora "kreatury ludzkie" występują u Szelachowskiego jako Władek, Franek czy Kasi żywi, a więc śmieszni. Najwyraźniej widać to, kiedy pojawia się Sprzątaczka: u Kantora myje zwłoki, u Szelachowskiego - podłogę.

W "Żywej klasie" z łatwością daje się również odczytać postać samego Kantora a właściwie jego karykaturę. Tak więc mamy tu do czynienia z przypadkiem jemioły i jest nią rzecz jasna "Żywa klasa" przyssana do "Umarłej", co by się zgadzało nie tylko z prawami sztuki, ale także matki natury. Gołym okiem widać, że "klasy", choć złączone, różnią się absolutnie programowo.

Konstrukcja spektaklu Szelachowskiego jest nadzwyczaj prosta. Cały czas po scenie plącze się Pan K. (Krzysztof Dzienna) skutecznie zanudzając wszystkich rozważaniami o istocie podłogi, z rzadka przy tym dając widzowi okazję do uśmiechu ż powodu dialogów z wypchaną kurą. Pan K. swoją opieszałością ma podkreślać wartkość całego spektaklu i jest jawną prowokacją. Sęk w tym, że z powierzonych mu przez reżysera zadań wywiązuje się zbyt dosłownie. Kiedy akurat Dzierma nie czołga się po podłodze, widz dostaje piosenkę zabawnie inscenizowaną. Solo i grupowo udaje się to osiemnaście razy w ciągu dwóch godzin "rewii", raz gorzej, raz lepiej - przeważnie bardzo dobrze.

Z całą pewnością przezabawny jest "Pamiętniczek Kasi" w wykonaniu Alicji Butkiewicz, która umie zagrać nie tylko całą sobą, a ma czym, ale nawet... butami. Popisowy numer ma również Andrzej Beya Zaborski, który chce do przedszkola. Świetne są trzy intensywnie tęskniące wdowy, a także "panienki" w "Swojskim fin de siecle". Duet w "Poemacie resocjalizacyjnym" budzi na widowni ogromną radość, kiedy więzień" z policjantem dają sobie buzi, przy czym ten pierwszy cały czas jest w kajdankach, a drugi ani na chwilę nie wypuszcza z ręki pały. Żaden kabaret nie powstydziłby się śpiewanego skeczu o zachowaniach klasy robotniczej, a "Historia wsi Machowo" naprawdę robi duże wrażenie, a to dlatego, że tekst poetki ludowej jest równie dobrze zaśpiewany, jak wygrany scenicznie.

Najweselej jest jednak, kiedy Alicja Bach wykonuje swoje "Gdzieś Hawaje", czyli szczyt romantycznego uniesienia Sprzątaczki. I to już jest finał "Żywej klasy", bo Szelachowski doskonale wie, że bardzo dużo daje dobre wejście (Murzynem na "sz" i "cz"), ale jeszcze więcej - dobre zejście. I tak dwie godziny niezłej zabawy w Białostockim Teatrze Lalek stały się możliwe dzięki połączeniu dobrej muzyki z tekstem, a tekstu z aktorstwem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji