Artykuły

Tragedia ludzi głupich

To nieprawda, że Zapolska się zestarzała, że od jej dramatów, o których pół wieku temu szeptano sobie w mieszczańskich salonach jako o największym skandalu towarzyskim, zalatuje naftaliną. Gdyby tak było, to by było bardzo dobrze. Ale tak dobrze nie jest. Namiętny atak na zakłamanie moralne i obyczajowe, na głupotę, na dulszczyznę, poparty rzetelną obserwacją, skłócił ongiś Zapolską ze współczesnymi.

Dziś utarło się myśleć, że grywa się jej sztuki jako klasykę, trochę tak jak Fredrę, dla aktorskiego popisu i dla podreperowania kasy. Reżyser gorzowskiego przedstawienia "Ich czworo", Lech Komarnicki, udowodnił, że najwybitniejsze antykołtuńskie tragifarsy Zapolskiej mają dla nas wartość poprzez pobrzmiewającą w nich współczesność. A widownia, składająca się niemal wyłącznie z pracowników fabrycznych, z którymi miałam przyjemność oglądać przedstawienie, potwierdziła, że tę współczesność dostrzega i konfrontuje z życiem. Reakcja była błyskawiczna i niezwykle żywa. Czuło się, że bezlitośnie smagana ostrzem satyry mieszczańska rodzina, obłudna, skłócona, głupia, źle wychowująca dzieci, to nie jest sprawa całkiem odległa, skoro tak ludzi obchodzi.

Na marginesie nasunęła mi się refleksja, że masowa dzisiejsza widownia musi łaknąć tematu rodziny - w literaturze, w filmie, w teatrze, tematu moralno-obyczajowego, pokazującego konflikty organizmu, który wcale nie przestał być podstawową komórką społeczeństwa, lecz stracił mocno na spoistości i autorytecie.

Widownia w każdym razie pozwoliła mi zrozumieć, że nie obce są jej sprawy, podejmowane przez Zapolską i że sztuka "Ich czworo" może dziś jeszcze spełniać rolę wychowawczą.

Ogromna w tym zasługa reżysera, scenografa i we właściwym kierunku poprowadzonych przez reżysera aktorów. Ostremu dramatowi obyczajowemu nadał Lech Komarnicki świadomie charakter farsy. Oto żona (Teresa Kamińska-Nowakowska) głupia, rozgdakana kura domowa, z którą niesposób podjąć żadnej dyskusji, niemoralna, lecz nawet nie umiejąca polać, na czym jej niemoralność polega, demoralizująca i ogłupiająca dziecko, lecz przekonana o swojej wielkiej miłości do Lilusi, narysowana ostrymi krechami, postać antypatyczna, wręcz odpychająca. Oto mąż, (Marek Kępiński) zasuszony pan profesor, który ukończył wprawdzie filozofię, lecz ożenił się świadomie z kobietą głupią, poczem sam dał się ogłupić ze strachu, żeby skandal się nie wydał i nie zaszkodził mu w radzie pedagogicznej, śmieszny, żałosny kabotyn, rozhisteryzowany człowieczek bez własnego zdania, mdlejący w chwilach, gdy trzeba zająć stanowisko i udający, że ze zmartwienia brak mu apetytu, które to zmartwienie nie przeszkadza mu łapczywie żłopać kawę i jeść, gdy nikt nie widzi. Oto ten trzeci, Fedycki (Jerzy Braszka), bezmyślny typ, najmniej skomplikowany ze wszystkich nieskomplikowanych hochsztaplerów, jakich zdarza się widzieć, amoralny hultaj, popełniający podłości, nie zdając sobie z tego sprawy i nie wiedząc po co. Jego celem jest kupienie sobie na raty roweru, a potem gramofonu, też na raty. Garnitur na nim ceglasty, w kratę z pumpami, kołnierz koszuli brudny. Jego słownictwo miłosne tak trywialne w pieszczotliwości, że aż absurdalne. Erotyka prezentowana na scenie w chwilach miłosnych jest równie śmieszna i głupia, jak wykonująca ją para kochanków. Te sceny zostały zrobione świetnie i budzą na widowni huragany śmiechu.

Kostiumy bohaterów dramatu są bardzo mocnym atutem tego świetnego spektaklu, jak zresztą cała, strona plastyczna opracowana przez Lilianę Jankowską. Poprzez strój pointuje się charakter postaci, mówi o odcieniu prezentowanej przez nią głupoty. Żona ubiera się z niegustownym przepychem, który jej zdaniem jest oznaką bogactwa. Żeby nie było wątpliwości, suknia, w której dominują kolory czerwieni, została pomalowana w pawie i przystrojona pawimi piórami. Mąż myśli, że jest mądry i dystyngowany, dlatego nosi stale smoking, który siedzi na nim jak na karawaniarzu. Przy tym przechyla głowę w sposób sugerujący, że dodaje sobie uczoności i głupiej powagi. Fedycki stroi się w myśl najnowszej mody, z przesadą, jaka dziś na przykład cechuje modę z najmniejszymi detalami "przekrojową", podkreślając, iż jest w kursie elegancji. Oczywiście, elegancja ta staje się przez to tandetna i śmieszna. Dziecko, córeczka Lilusia, ubierane jest w falbanki i aksamity, żeby podkreślić pretensje rodziny do wysokiej pozycji. Jeśli dodać tym wystrojonym kukłom prostacki, znakomicie zdradzający ich poziom, język, jakim każe im mówić Zapolska, nadymająca się menażeria staje się nie tylko śmieszna, jest groźna. W tym doborowym towarzystwie ludzi głupich i zdemoralizowanych jedyną osobą o zdrowym rozsądku i dobrym sercu, mającą rozumu za nich wszystkich jest szwaczka Mania (Danuta Borowska), dziewczyna z ludu, która przeszła w życiu niejedno i wyciągnęła z tego wnioski. Ale i ona została zdemoralizowana przez głupie otoczenie, które okazuje się być niebezpieczne jak zaraza. Mania postanawia upiec przy okazji własną pieczeń i wydać się za profesora. Zaś ostatnia scena, gdy skromnie dotąd, przyzwoicie ubrana szwaczka przedzierzga się nagle w wyfiokowaną panią domu, zdaje się sugerować, że w nowym układzie personalnym rodziny może się powtórzyć stara historia, uświęcona przez konsekwentnie funkcjonujący stereotyp mieszczańskiej obyczajowości.

Przedstawienie jest prowadzone wartko, w szybkim farsowym tempie, obrazy z życia rodzinnego, zmieniają się, nakładają, zlewają w jeden obraz głupstwa i obłudy, tak śmieszny, że aż wstrząsający. A wszystko to na tle pięknej dekoracji, która zrywa świadomie z nachalnym ukazywaniem szpetoty mieszczańskich wnętrz mieszkalnych, a więc z dosłownością. Przeciwnie, mieszkanie jest ładne, obite złotawą materią, na centralnej ścianie wymalowany pośrodku umowny portret rodziny. Chodzi bowiem o to, żeby trochę poskrobać pod tą pozłotą. Jest to działanie artystyczne na wskroś współczesne i w imię współczesności. Wszyscy aktorzy natomiast (w roli wdowy wystąpiła Monika Lipowska) w myśl założeń reżyserskich namiętnie demaskują, ze zrozumieniem i precyzją, pozory i głupotę, środkami artystycznymi farsy i karykatury, które odświeżają, otrzepują z kurzu i naftaliny pewne ważne problemy moralne i obyczajowe. Sztuka jest popisem dobrej roboty całego zespołu.

Na placu pozornej tragedii "Ich czworga" pozostaje dziecko, napuszenie wystrojone, uczesanie w misterne loki francuskie, ogłupione, zaniedbane, prawdziwie tragiczne. Skąd my to znamy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji