Artykuły

List napisany w rozterce

Nadal nie znamy kandydatów na dyrektorów dwóch wrocławskich teatrów. W sprawie lalek i przyszłości teatru przy ul. Rzeźniczej piłka jest po stronie Urzędu Miejskiego. Ta cisza wynikająca z bezsilności mówi sama za siebie - pisze Krzysztof Kucharski w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

Panie Marszałku, Panie Prezydencie, Szanowni Doradcy oraz Wy, Panowie Dyrektorzy, decydujący o naszym w tym regionie życiu teatralnym, Drodzy Czytelnicy i Teatromani! Drodzy Państwo!

Kiedy jakiś teatr traci głowę, czyli artystycznego szefa, niespodziewanie, to jest bardzo źle. Krótko - to dramat. Pamiętamy taką tragedię sprzed lat, gdy na spotkanie artystów i animatorów sztuki nie dojechał do Sobótki Zbyszek Cynkutis - dyrektor i szef artystyczny II Wrocławskiego Studia Teatralnego - jadąc do nas, zginął w wypadku. W styczniu minęło 25 lat od jego śmierci. Czy ktoś o tym pamiętał?

To był właściwie koniec tej inicjatywy artystycznej, która powstała, przepraszam za to sformułowanie, na gruzach Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Zbyszek był jednym z jego czołowych aktorów. To dramat, choć trudno gdybać, jak nowy zalążek artystycznych poszukiwań by się rozwinął.

Jednak kiedy zniknięcia takiego artystycznego wodza spodziewamy się z dużym wyprzedzeniem, albo nawet wiemy, że on się wybiera w inne obszary czary-mary, to możemy coś zrobić. Najprościej - poszukać nowego. Od ubiegłorocznych wakacji wiadomo było nieoficjalnie, że Roberto Skolmowski zostanie wreszcie dyrektorem poważnej instytucji, czyli nowej opery, i nie będzie musiał przyznawać się szeptem, że jest dyrektorem jakiegoś teatru kukiełkowego, bo to hańba dla "prawdziwego artysty". Trochę się na tym teatrze wypromował i swoje JA wywindował, ale... Był zawsze porywającym gawędziarzami utalentowanym manipulatorem.

Szczęśliwie teraz mami i jeszcze nie przestrasza w Białymstoku. Skolmowski, jak większość teatralnych dyrektorów, łączył prawnie dwie funkcje - administrował teatrem i wyznaczał - on konkretnie -jego "artystyczną" drogę. Dajmy jednak spokój autorowi wizji otwierającej niebawem nową Operę i Filharmonię Podlaską. Niech sobie podlasi.

Gdy patrzę na to z boku, wydaje mi się, że nikt nie kiwnął palcem, by kogoś poszukać. Administrowanie takim skomplikowanym organizmem, jakim jest dzisiejszy teatr, nie jest, oczywiście, proste. Najtrudniejsza rzecz to zdobywanie pieniędzy. Nie znam dyrektora teatru zadowolonego z wysokości państwowych dotacji. Przeważnie wystarczają one n autrzymanie budynku i gaże dla pracowników. Żeby przygotować nową premierę, trzeba się mocno nagimnastykować, czyli jako ów dyrektor menedżer musimy zdobyć pieniądze dla siebie jako artystycznego lidera, który chce błysnąć oryginalną, teatralną wizją.

Przez dziesięciolecia PRL-u teatry zatrudniały fachowców z najróżniejszych dziedzin, by być tworami samowystarczalnymi. Przeobrażenia ekonomiczne ostatnich lat sprawiły, że w bardzo wielu zespołach mocno skurczyły się ekipy techniczne, ale też i aktorskie. Na palcach można dziś policzyć sceny, przy których są pracownie perukarskie czy sztukatorskie. Odchudzanie budżetu we Wrocławskim Teatrze Lalek unicestwiło pracownię lalkarską, która jest sercem takich scen lalkowych, odeszło kilku wspaniałych konstruktorów lalek. Przez ostatnie cztery lata ten teatr dryfował, omijając lalkowe techniki. Skutki artystyczne tych "wyborów" okazały się żałosne, bo znana kiedyś w Europie scena straciła swój prestiż. Została zepchnięta przez "twórczego dyrektora artystycznego" na margines. Za to powinna być środowiskowa kara śmierci, czyli zapomnienie.

To jest jedna działka podpowiadająca, że nie każdy artysta ma umiejętności menedżerskie. Ambicja jednak każe brać wszystko, by nie być uzależnionym od cudzych decyzji. Bardzo wielu artystów i ludzi teatru chciałoby mieć własną scenę, na której spełniałyby się ich artystyczne oczekiwania. Większość się do tego kompletnie nie nadaje. Spójrzmy na oczekiwania...

Nowemu dyrektorowi cni się, że będzie to pasmo sukcesów, festiwalowych laurów, sypiących się zaproszeń na prestiżowe konfrontacje i spotkania, ale też wielodniowe występy przy pełnej widowni. Szkoda, że takie sny się nie spełniają albo spełniają bardzo rzadko.

W ostatnich latach nasz zakątek Polski ma bardziej niż dobrą passę i na brak sukcesów nie może narzekać. W podsumowaniach ubiegłorocznych premier w medialnych rankingach, w pierwszej 10. mamy 3 lub nawet 4 teatry.

Dyrektora menedżera oceniają przede wszystkim urzędnicy państwowej administracji różnego szczebla, którzy wynajęli go do prowadzenia teatru. Zwykle z ambitnymi oczekiwaniami. Niestety, różny jest ich próg kompetencji. A dyrektora artystycznego, oprócz zwierzchności administracyjnej i krytyków oraz recenzentów, ocenia publiczność. Jak na widowni robi się pusto, to żaden krytyczny peanniepomoże...

Zobaczmy, jak to jest w najbliższym otoczeniu. Teraz w chybotliwym położeniu jest Bogdan Koca, kierujący od prawie czterech lat Teatrem Norwida w Jeleniej Górze, choć to artysta wszechstronny, bo reżyser, aktor, scenograf, a nawet kompozytor, ale kształtuje obraz jednego z niewielu teatrów na Dolnym Śląsku, któremu nie udało się przebić ze swoimi propozycjami w tak sprzyjającym momencie, kiedy zainteresowanie spektaklami z naszego regionu jest tak duże. Dominują one zdecydowanie na wszelkich ogólnopolskich konfrontacjach. Norwidowców tam nie ma i coraz więcej recenzentów i krytyków Jelenią Górę omija. Ale na krytykę nie można się obrażać.

Już wiemy, że dyrektorem Wrocławskiego Teatru Współczesnego od sierpnia przestanie być Krystyna Meissner. Pretekstem jest fakt, że skończyła jej się umowa. Podobnym pretekstem było pozbycie się cztery lata temu Aleksandra Maksymiaka, choć to był prawdziwy lalkarz, za którego dyrektorowania wrocławianie grali na scenie nowojorskiej awangardy w La MaMa. Nie będę się już ślinił, ale nie wiem, dlaczego pani Krystyna nie będzie kierowała teatrem przy ul. Rzeźniczej. Pewnie się nigdy tego nie dowiem. Tego się nie da wytłumaczyć.

Za wzór można postawić wymianę artystycznych wodzów w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Kiedy jego artystyczny guru Piotr Kruszczyński razem z Danusią Marosz wyprowadzili go na szerokie wody, Piotr szukał nowej przygody, więc zaproponował na swoje miejsce Sebastiana Majewskiego, znanego we Wrocławiu animatora Sceny Witkacego. Przez rok Sebastian miał szansę przyglądać się teatrowi i uczestniczyć w podejmowaniu kluczowych decyzji. Po roku Piotr odszedł do Poznania, a Majewski oficjalnie został wicedyrektorem od sztuki na wałbrzyskiej scenie.

Tak się to robi w cywilizowanych teatralnie krajach. Nowy dyrektor, żeby zrealizować swoje artystyczne plany, musi mieć parę miesięcy wyprzedzenia. Najlepsi reżyserzy rozmawiają teraz o swoich planach w drugiej połowie sezonu 2012/2013 i o sezonie 2013/2014.

Czy w mieście, które będzie za cztery lata stolicą kulturalną Europy, myślenie mających pomagać w kreowaniu obrazu tegoż ważnego z wielu wcześniejszych powodów grodu musi się ograniczać do myślenia, z kim pójdziemy na kawę za tydzień? Od kilku lat dobrą passę ma scena wałbrzyska, choć nie jestem entuzjastą jej estetycznej i intelektualnej propozycji.

W sprawie lalek i przyszłości teatru przy ul. Rzeźniczej piłka jest po stronie Urzędu Miejskiego. Ta cisza wynikająca z bezsilności mówi sama za siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji