Artykuły

Janek Wiśniewski skacze przez płot stoczni

Zamiast poszukiwania nowych rozwiązań - sięganie po nieco przebrzmiałą już legendę. Zamiast ciekawego ujęcia historii - chaotyczne, nieuporządkowane odniesienia - o musicalu "Nie ma Solidarności bez miłości" w reż. Macieja Wojtyszki i Adama Wojtyszki w Teatrze Palladium w Warszawie pisze Agnieszka Serlikowska z Nowej Siły Krytycznej.

Konferencja prasowa na temat projektu musicalu "Nie ma Solidarności bez miłości" odbyła się prawie rok temu. "Ja nie mam nic, Ty nie masz nic, razem zrobimy musical" - można było pomyśleć o strategii producentów. Przedstawili jedynie pomysł (muzyczna opowieść o miłości w historycznie przełomowych dla Polski latach 80. ubiegłego wieku) i opowiadali o swoich marzeniach z nim związanych. Jedną z piosenek miał podobno napisać Bono lub sir Elton John, a spektaklowi wróżono, że przebije sukces "Metra". Bez libretta i nawet jednej kompozycji ogłoszono datę premiery na 21 stycznia 2012 roku.

Ponieważ historia zna przypadki powstałych w podobny sposób (co prawda w nieco dłuższym czasie) musicali ("Hair" czy "Rent") - wbrew niezbyt pozytywnej reakcji na banalny, wykorzystujący historyczne hasło tytuł i wbrew sceptycznemu podejściu do potencjalnych kompozytorów - śledziłam losy tego projektu. Ucieszyłam się, gdy do zespołu - poza znanym od początku reżyserem Maciejem Wojtyszko - dołączył ceniony tłumacz musicali Andrzej Ozga, by napisać libretto, a w castingach na odtwórców ról wybrano młodych, ale doświadczonych muzycznie aktorów. W optymizmie utwierdził mnie opublikowany w Internecie duet "Naucz mnie siebie" - niebanalna muzyczna dyskusja między dwoma silnymi bohaterami. Zgodnie z obietnicą producentów premiera "Nie ma Solidarności bez miłości" odbyła się 21 stycznia 2012 roku. A moje nadzieje na obejrzenie dobrego spektaklu prysły jak bańka mydlana.

Głównym bohaterem spektaklu jest młody chłopak z Gdańska - Janek Wiśniewski (Wojciech Michalak/Kamil Dominiak). Przez pryzmat jego osobistych doświadczeń widz spogląda na historyczne wydarzenia. W grudniu 1970 roku w rozruchach chłopak stracił ojca, w 1976 próbował uciec kajakiem na Bornholm, ale został zadenuncjowany. Właściwa akcja spektaklu rozpoczyna się w sylwestra 1979 roku. Janek jest burkliwym outsiderem, nieufnym wobec przyjaciół, których obwinia za donos. Marzy jedynie o paszporcie i ucieczce z kraju. Przypadkowo spotyka Martę (Olga Sarzyńska/Olga Szomańska) - rezolutną cwaniarę ze stolicy, relegowaną ze szkoły. Rodzice dziewczyny wyemigrowali za granicę, ona została w kraju i zaangażowała się w działalność opozycyjną. Między Jankiem a Martą rodzi się uczucie przypieczętowane przypadkową ciążą. W tle tej historii miłosnej rozgrywa się "wielka historia" - wydarzenia 1980 roku.

"Nie ma Solidarności bez miłości" odnosi się do ważnych dla historii Polski zdarzeń. Twórcy spektaklu postawili sobie ambitny i bardzo dobry w zamyśle plan, by przedstawić Solidarność bez podziałów i martyrologii, trochę romantycznie, bardzo zwyczajnie. Tymczasem działacze opozycyjni sportretowani w spektaklu to mało rozgarnięci młodzi ludzie, którym znudziło się stanie w kolejkach i chcą wolnej miłości. Nie bardzo rozumiem, dlaczego główny bohater nazywa się Janek Wiśniewski, co automatycznie odsyła do "Ballady o Janku Wiśniewskim", a pośrednio do prototypu tytułowej postaci, czyli Zbigniewa Godlewskiego - młodego chłopaka zastrzelonego w drodze do stoczni gdyńskiej w grudniu 1970 roku. Ale jak to się ma do akcji musicalu? Ostatnia scena, w której Janek zatyka polską flagę na rusztowaniu i niczym Lech Wałęsa przeskakuje przez płot stoczni, wypada dziwnie nieprzekonująco, wręcz komicznie.

Ciężar spektaklu w dużej mierze oparty jest na głównym bohaterze. Jego motywacja pozostaje jednak zagadką. Wojciech Michalak jako Janek snuje się po scenie, a jego wrogie nastawienie do świata i bunt przeciwko wszystkiemu ogranicza się do pięciu zbolałych min, długich, opadających na twarz włosów, skórzanej kurtki i spakowanego do wyjazdu płóciennego worka. Mało wiarygodnie wypada wątek miłosny. Janek - pełen nienawiści do wszystkiego i wszystkich, ignorujący narzucające mu się dziewczyny - po krótkiej wymianie zdań z Martą i przelotnym pocałunku śpiewa rzewną piosenkę o zakochaniu. Później wraca jednak do roli pochmurnego pesymisty, dla którego ważniejsze od ciąży dziewczyny jest otrzymanie paszportu i przezwyciężenie traumy związanej ze śmiercią ojca. Postawa ta charakteryzuje go właściwie do ostatniej sceny spektaklu. Wtedy - dość niespodziewanie dla młodszego widza niepamiętającego atmosfery tamtych czasów - nagły zryw zmusza go do zaprzestania pisania donosu na przyjaciół w zamian za upragniony paszport i powrotu do dziewczyny. Postulaty strajkujących nie mają dla niego jednak żadnego znaczenia - mówi o tym Marcie wyraźnie. Do stoczni przyszedł wyłącznie dla pocałunku i... finałowej piosenki.

W "Nie ma Solidarności bez miłości" pojawia się kilka bardzo ciekawych wątków. Właściwie od pierwszej sceny intryguje relacja Janka z matką - stopniowe oddalanie się rodziny po tragicznej śmierci ojca. Niemal do końca spektaklu zagadką pozostaje, kto zadenuncjował Janka w 1976 roku. Ciekawi również postać Majora (Robert Kowalski), który wykorzystując ludzkie słabości, skłania ich do donoszenia na bliskich. Liczba wątków wbrew pozorom nie pogłębia przekazu spektaklu, a wywołuje dość duży chaos w pierwszym akcie i konieczność szybkich, mało wiarygodnych rozwiązań w drugim. Janek trafia zatem przypadkowo do kościoła, w którym ksiądz opowiada mu historię matki - akurat jego matki. Dwukrotnie wykorzystywany jest motyw zasłabnięcia - raz, by bohater dowiedział się o ciąży Marty, drugi - by pogodził się z matką. Inteligentny, ale i brutalny Major nie ma natomiast nic przeciwko, by Janek uciekł z jego biura w samym środku pisania donosu. Nie pomaga również wprowadzenie do spektaklu elementu rozrywkowego w postaci przeplatających poszczególne sceny dialogów dwóch pijaczków (role odtwarzane przez producenta i autora libretta - Piotra Pręgowskiego i Andrzeja Ozgę). W założeniu żartobliwo-ironiczne ludowe mądrości kojarzą się ze złotymi myślami rodem z powieści Paulo Coelho i powodują jedynie niepotrzebny zastój w akcji musicalu.

Interesująca w spektaklu jest muzyka. Jak łatwo się domyślić, do skomponowania utworu do "Nie ma Solidarności bez miłości" nie udało się namówić ani sir Eltona Johna, ani Bono. Na placu boju pozostał Krzesimir Dębski. Na szczęście, kompozytor nie zdecydował się na cukierkowy pop, postawił na utwory - może niekoniecznie w moim guście - ale pasujące do klimatu epoki, przywodzące starszej publiczności na myśl miłe wspomnienia z młodości. Zabrakło trochę większej ilości mocniejszych brzmień - takich jak w "Czołgu" (piosence skomponowanej do musicalu przez białoruskiego muzyka Lavona Volskiego) - ale interesująco wypadły również nieco lżejsze piosenki, jak "Idealny kraj" czy wspomniany już duet Janka i Marty - "Naucz mnie siebie" (ciekawszy w interpretacji Olgi Szomańskiej i Kamila Dominiaka).

Podczas promocji "Nie ma Solidarności bez miłości" wielokrotnie porównywano spektakl do - uważanego przez wielu za legendę polskiego musicalu - "Metra". Sprowokowali to zresztą sami twórcy. Odniesienia są rzeczywiście dość wyraźne. Począwszy od pomysłu na główne postaci (idealistka i outsider) po scenografię (rusztowanie, które w "Metrze" służyło za peron, tu symbolizuje stocznię). Nie odbierając "Metru" zasłużonego miejsca w historii, powiedzieć trzeba, że nie był to spektakl na tyle dobry, by stawiać go za wzorzec musicalu po ponad 20 latach od premiery. Szkoda, że wciąż zapomina się o polskich spektaklach muzycznych realizowanych przez Teatr Muzyczny im. D. Baduszkowej w Gdyni, Teatr Rozrywki w Chorzowie, czy Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu.

Zamiast poszukiwania nowych rozwiązań - sięganie po nieco przebrzmiałą już legendę. Zamiast ciekawego ujęcia historii - chaotyczne, nieuporządkowane odniesienia. Wreszcie, zamiast wiarygodnego wątku miłosnego - dość sztuczne uczucie. W "Nie ma Solidarności bez miłości" dostrzegalna jest walka przekazów. Ma być romantycznie, ale i edukacyjnie; łatwo i przyjemnie, ale jednocześnie - głęboko. Spektakl porusza tyle wątków, że nie da się ich później rozwiązać w krótkim czasie. W rezultacie "Nie ma Solidarności bez miłości" wydaje się za długi i miałki. Niestety, najwyraźniej banalny, rymowany tytuł zobowiązuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji