Artykuły

SWEET FIFTIES

O "Sweet fifties" w teatrze Rampa w Warszawie właściwie nie ma sensu pisać. Nie warto publikować recenzji ze spektaklu który premierę miał pięć lat temu. Wprawdzie program przedstawienia przekonuje, że pierwsze wystawienie "Sweet fifties" miało miejsce w listopadzie tego roku, wprawdzie autor libretta tym razem za obiekt swych demaskatorskich pasji obrał "słodkie lata pięćdziesiąte" a nie dwudziestolecie międzywojenne, lata osiemdziesiąte czy subkulturę studium wojs­kowego, to jednak - recenzent pamięta.

Oglądał bowiem i "Złe zachowanie", i "Cabaretro" i "Muzykoterapię". Wryła mu się zetem w pamięć konstrukcja spektaklu składającego się z jazzujących piosenek przeplatanych skeczami w formie szkolnych etiud, pamięta wszystkie wirtuozowskie popisy wokalne, zna doskonale repertuar pomysłów etatowego choreografa. Mało tego, obudzony w środku nocy opowie szczegółowo o wierszowanych morałach recytowanych przez Agnieszkę Paszkowską, o inscenizacjach pokazów mody, o ewolucjach akrobatycznych Leszka Abrahamowicza i stepowaniu Janusza Józefowicza, etc. Etc. Recenzent pamięta zatem wiele, lecz, co trzeba szczerze wyznać, nie przeszkadza mu to dobrze bawić się od kilku lat na tym samym spektaklu, który sprytnie co jakiś czas zmienia tytuł i kostiumy. Andrzej Strzelecki, twórca tego nieustającego przedstawienia umie bowiem doskonale wykorzystać słabość publiczności (w tym między innymi również niżej podpisanego) do musicalu, formy scenicznej niemal nieobecnej w naszym teatrze. Poznawszy dość dobrze najbardziej banalne (elegancko nazywa się to standardami, ale mnie się nie chce być eleganckim) bez najmniejszych skrupułów z tej ułamkowej wiedzy robi użytek. I odnosi sukces. Co przy młodym, utalentowanym i niezwykle sympatycznym zespole nie jest rzeczą trudną.

A że każda kolejna wersja musicalu Strzeleckiego ujawnia dość infantylny i naiwny sposób widzenia świata, mój Boże, takie prawo muzycznego spektaklu. Przecież od "Wesołej wdówki" nie oczekujemy dogłębnej analizy rzeczywistości. Dużo gorzej, że przy okazji widać też absolutny brak kultury i poczucia stylu. W "Sweet fifties" realizatorzy zapragnęli ubrać aktorów w stylu "bogardowskim", tak przynajmniej wynika ze słów, które padają na scenie: luźne garnitury z bostonu zastąpiono nieudolnie skrojonymi ubrankami w butikowym genre, zaś spod rozpiętych marynarek wystawały sportowe, dziane kamizelki. Humprey Bogard w rozpiętej marynarce i tenisowym bezrękawniku - na Brodwayu to mógłby być szczyt ekstrawagancji. Na Targówku to tylko smutna norma.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji