Wesoły show o smutnych latach
Tytuł tego przedstawienia niektórych zapewne zbulwersuje: "Sweet Fifties" po polsku znaczy przecież "słodkie lata pięćdziesiąte". Ironia i żart kryjące się w tym sformułowaniu nie bardzo jakoś pasują do atmosfery tamtych lat znanej nam chociażby z licznych publikacji prasowych. Mimo wszystko przyznałbym Andrzejowi Strzeleckiemu prawo do takich sformułowań. Dla mnie również, urodzonego w październiku 1956, czasy "błędów i wypaczeń" mają - tak to już jest - wymiar w jakiejś mierze groteskowy. Kojarzą się ze starymi zdjęciami z rodzinnego albumu, na których moi rodzice usadowieni pod gazetką ścienną piętnującą imperialistów, grają w warcaby w zakładowej świetlicy (brydż, jako gra "burżuazyjna", był wówczas surowo zabroniony). Mają barwę pożółkłej fotografii w tygodniku "Świat": Multanowski-senior - aktywny uczestnik zakładowego kółka teatralnego - przebrany za czerwonoarmistę prowadzi pod karabinem "imperialistycznego, szpiega" (w cywilu: kierownika działu kadr). Kiedyż indziej, jak właśnie w tamtych czasach, szeregowy pracownik mógł - dzięki sztuce Wsiewołoda Wiszniewskiego "Niezapomniany rok 1919" - doznać takich satysfakcji?
O latach pięćdziesiątych w moim domu rodzinnym opowiada się, przy okazji familijnych spotkań, przede wszystkim ze śmiechem. Być może dlatego, że - choć moja rodzina od nowej władzy dostała nieźle w kość - nikt z najbliższych nie siedział, nie był wywieziony, czy też jeszcze gorzej... Dorobek przodków co prawda diabli wzięli (został za wschodnią granicą), ale głowę udało się ocalić, a to już zawsze coś. Ten śmiech, jaki towarzyszy np. opowieściom mojego ojca o tym, jak po śmierci Stalina chodził wraz z kolegą ze studenckiego aktywu po mieszkaniach, by uświadamiać ludziom jaką to ponieśli stratę (jedni autentycznie płakali, drudzy udawali, że płaczą, tylko nieliczni wyrzucali kopniakiem za drzwi), ten śmiech wcale zresztą nie znaczy, że żyło się wtedy lekko, łatwo i przyjemnie. Przeciwnie, myślę, że jest raczej sposobem odreagowania. Zrzucenia z siebie stresów i urazów, które gdzieś tak w środku jeszcze tkwią.
Niejednej takiej opowieści wysłuchał zapewne przy rodzinnym stole również Andrzej Strzelecki. Zrozumiał więc, że jakakolwiek próba oddania grozy tamtych lat - zwłaszcza w wykonaniu kogoś, kto czasów stalinowskich nie może pamiętać - nie ma najmniejszego sensu. Zabiegiem fałszywym i nazwijmy to tak - mało płodnym artystycznie byłoby też odwoływanie się do tekstów i muzyką z lat pięćdziesiątych wprost. Bo, prawdę powiedziawszy, cóż z tym właściwie można zrobić nowego? Sparodiować, opracować nowe aranżacje? Wszystko już przecież było.
Strzelecki, którego edukacja muzyczna nie odbywała się za pomocą masowych pieśni "walki i pracy", lecz rozwichrzonych akordów jazzu i muzyki pop - swój pomysł na widowisko o latach pięćdziesiątych ubrał w formę musicalu. Parafrazując słynną formułę teoretyków socrealistycznej kultury, że sztuka winna być "narodowa w formie, socjalistyczna w treści", powiedzieć można, iż show Strzeleckiego w formie jest amerykański, a w treści polski.
Ci, którzy mieli nadzieję, że w "Sweet Fifties" usłyszą szlagiery swej młodości w rodzaju "Kiedy rano jadę osiemnastką" czy "Autobus czerwony", nieco się rozczarują. Zarówno gdy idzie o teksty, jak i warstwę muzyczną, nie ma żadnych cytatów czy wspominek z przeszłości. Wszystko, zostało napisane na nowo, specjalnie na użytek tego spektaklu. Jedyne "ślady epoki" widać w scenografii Iwo Zaniewskiego: złocone kolumny z udającej marmur dykty kojarzą się jednoznacznie z Pałacem Kultury (nie jestem zresztą pewien, czy takie odwołanie się wprost było tutaj niezbędne).
Związek scenicznego konkretu z historycznymi realiami jest - celowo - dosyć luźny. Krój męskich garniturów przypomina kreacje Humphreya Bogarta, ale zbieżny jest też z linią obowiązującą obecnie. Teksty skrojone są również w sposób specyficzny. Gdy jedna z aktorek śpiewa np. o swym bólu po niespodziewanej stracie obiektu uwielbienia, to z kontekstu sytuacyjnego wiadomo, że nie chodzi jej o narzeczonego, lecz o Słońce Ludzkości, które - wbrew pragnieniom milionów - niespodziewanie zgasło.
"Sweet Fifties" to dowcipna i inteligentna impresja na zadany temat. Temat, który wszyscy już dość dobrze znamy. Cała zabawa - literacko-muzyczna-choreograficzna - polega więc w tym wypadku nie tyle na tym, co teatr nam chce powiedzieć, ile w jaki sposób - nowy, oryginalny - powraca do znanych nam treści. Jak np. za pomocą stepowania oddać atmosferę wiecu, jak posługując się choreografią, dokonać wiwisekcji ulubionej przez ludzi lat pięćdziesiątych formy spędzania wolnego czasu - zebrania kolektywu? Błyskotliwości Strzeleckiego przychodzi w sukurs talent Janusza Józefowicza (w dziedzinie scenicznej choreografii bez wątpienia krajowego mistrza) oraz kapitalny pomysł Andrzeja Bareckiego. Przestrzeń sceny wypełnił on wielkimi bryłami liter składających się na wyraz "fifties". Inwencja, z jaką litery te są ogrywane przez aktorów, warta jest osobnego studium.
Od najnowszej premiery w Teatrze Rampa upłynęło już kilka tygodni. Pojawiły się pierwsze recenzje. Na ogół przychylne, daje się też jednak słyszeć głosy, że ten spektakl Strzeleckiemu nie wyszedł, że nie dorównuje on "Złemu zachowaniu" czy "Cabaretro". Z opiniami tymi zgodzić się można tylko częściowo. To prawda, gdy idzie o umiejętności aktorskie zespół "Rampy" co nieco musi się jeszcze nauczyć. Widać to zwłaszcza w krótkich scenkach, w przerwach pomiędzy tańcem a piosenką. Tekstom też brakuje czasem celnej i w miarę głębokiej metafory. Wszystko to prawda, sedno sprawy leży jednak gdzie indziej. W tym, że teatr Strzeleckiego to, mimo zewnętrznych podobieństw, coś innego niż Narodowy czy Polski. To - by odwołać się do sportowej metaforyki użytej przez szefa "Rampy" w wywiadzie dla "Teatru" - całkiem odmienna dyscyplina. Tam skacze się w dal, wzwyż, ewentualnie uprawia podnoszenie ciężarów, a tu, na Targówku, trenuje się wielobój. W pojedynczych dyscyplinach żaden z zawodników, rzeczywiście, nie ma chyba szans na rekord świata, ale gdy idzie o wielobój - w klubie tym są sami mistrzowie.
Gdyby uprzeć się i poszukać mimo wszystko dziury w całym, pogrymasić by raczej można nad librettem, które jakoś nie układa się w spójny fabularnie scenariusz. Amerykańskie musicale - także te, by tak rzec, zaangażowane, jak np. "Hair" - opowiadały o różnych, niebłahych często sprawach, za pomocą konkretów: losów scenicznych bohaterów, które, jak w rasowym dramacie, miały swój początek, kulminację i finał. Spektaklowi Strzeleckiego tych bohaterów, których perypetie przyciągałyby naszą uwagę, brakuje. Są sprawy, nie widać ludzi. Na początku drugiej części pojawia się co prawda motyw "zabłąkanego ideowo" zespołu estradowego, pomysł ten jednak nie został należycie wykorzystany.
Te niewielkie w sumie potknięcia biorą się zapewne stąd, że Strzelecki większość zadań bierze na siebie sam. Porusza się po terenie, jeśli idzie o polskie ślady, dziewiczym, nie chce więc ryzykować, polega przede wszystkim na własnych siłach. Odpowiedzialność to ogromna. Warto byłoby może podzielić się nią z kimś drugim. Nawet w przypadku pomyłki firma specjalnie nie ucierpi. Jak dotąd trzyma się przecież świetnie.