...tylko O.K.
Po raz pierwszy przygotowany przez autora-reżysera w roku 1980 w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym i Koszalinie. W dwa lata potem z tym samym przedstawieniem własnej sztuki (scenariusza?) reżyser Andrzej Strzelecki startuje w Krakowie w Teatrze im. Słowackiego oraz na XXIV "wojennym" Festiwalu Teatrów Polski Północnej w Toruniu, gdzie zdobywa nagrodę. W roku 1983 kolejne premiery - w Teatrze 77 w Łodzi oraz w Warszawie na Małej Scenie Teatru Powszechnego. Ta ostatnia całkiem niedawna, kwietniowa.
Idzie o spektakl otoczony, już jeśli nie legendą, to co najmniej "klimacikiem", wszędzie dobrze przyjmowany przez publiczność i chętnie wstawiany do planów przez dyrektorów teatrów.
O "Clownów", mianowicie. Niespełna godzinny pokaz cyrkowej arlekinady na tematy ogólnospołeczne, które - choć schowane pod kostiumy Clownów, więc z założenia jakby "uniwersalne" - są bardzo wyraźnej nadwiślańskiej proweniencji.
Nikt się na tym pokazie nie wynudzi, aktywniejsi widzowie towarzyszą temu, co dzieje się na scenie, pardon: arenie, stałym śmiechem serdecznej aprobaty, chociaż są momenty, w których śmiać się nie bardzo jest z czego.
Clowni na arenie - zgrana, chociaż zindywidualizowana szóstka - opowiadają mianowicie dzieje swojego dochodzenia do tego czym są. Kto woli inaczej: ewolucję cyrku, z którym są związani i zawodu Clowna, którego "nie wybierali". Ale Clowni na arenie rzucają też parę razy w twarz widzom, że rozpoznają takich jak oni sami - pośród nas. Żeśmy clowni - wszyscy. A cyrk nie ma granic. Chodziłoby o to tylko, by przypomnieć sobie "twarz człowieka". Nagą - bez maski, szminki, wygłupu i kajdan skąpej roli wyznaczonej przez kierownictwo cyrku. Ta próba uczłowieczenia stłamszonych clownów, choć dla wielu z nich upajająca, jest też - okazuje się - trudna do wytrzymania na dłużej. Zjednoczenie clowna posiadającego kijek z tym, który posiada sznurek i tym, który posiada szmatę - dało efekt piękny: szmatę na kiju obwiązaną sznurkiem rozwiniętą jak sztandar. Ale był to efekt krótkotrwały.
Finał "Clownów" to klatka na zwierzęta, (których w cyrku dawno nie ma, bo wszystkich i wszystko mają zastąpić clowni) wokół której biegają zdyscyplinowani już bohaterowie.
Ten spacer karnych ("wybieg", najdosłowniej) unieważnia właściwie cały spektakl i akurat w tym momencie śmiech nie ma nic do roboty.
Tyle mniej więcej znaczą "Clowni" - przypowieść cyrkowa o unifikacji, rutynizacji zachowań społecznych, może o paru jeszcze innych - i groźniejszych - sprawach.
Poznawczo to niewiele. Trafnie, owszem, ale diagnoza zaprezentowana przez autora-reżysera i aktorów nie wychodzi poza konstatacje teatru studenckiego lat 70-tych. Jej tragiparadoks to fakt, że po latach może uchodzić jako parabola świadomości społecznej (i nie tylko) czasów obecnych.
W wyrazie teatralnym "Clowni" są także w porządku. Ruch, pantomima, wyrazisty gest, przerysowanie, groteska, burleska, kabaret i wszystko w obmierzonych porcjach, komunikatywne, jaskrawe.
I wszystko to znów przypomina teatr studencki z najlepszych jego lat. Gruba kreska, sygnały spraw (jasne - cyrk!), plakatowość, skeczowość, odpersonalizowanie. Clowni to anonimy, masa rozpisana na postawy lub przydane im funkcje. Spektakl ma działać jak znak świetlny, na; analizy nikt tu nie ma ochoty. To uproszczone widzenie jest, i owszem, służebne wobec scenariusza zaprogramowanego jako szkic, brulion znaków. (Że te "znaki" mają nas zbombardować moralnie to już całkiem inna historia). Tak bardzo to wszystko jest konsekwentnie studencko-kabaretowe, że brzmi to - mam nadzieję - jak oddawanie cesarzowi co cesarskie, a nie jak zarzut.
Wiem - Brecht. Teatr racji, a nie charakterów. Wzorzec dla wielu pokoleń kontestatorów formy w teatrze.
No wiec, ci "Clowni" nie są popłuczynami po Brechcie a to jest wcale niemało. Są bardzo Strzeleckiego, rozpoznawalni tak, jakby zrobił ich równolegle z nieboszczykiem KUR-em, kabaretem, bądź co bądź, sprzed ładnych paru lat. Jeszcze w starej budzie STS-u przy Świerczewskiego - kiedy to było?
Czy ten stempel stylu sprzed lat to źle, czy dobrze? Z jednej strony: podziwu godna konsekwencja, wierność swojemu niegdysiejszemu widzeniu świata u wykładowcy, jakby nie było, na Wydziale Aktorskim warszawskiej PWST.
Z drugiej: lata lecą, światopogląd artystyczny wciąż jakby ten sam, nie "starzejący się" ani trochę (kto woli: dojrzewający).
I znowu nie wiadomo - czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie?
Przesadzam dla wyostrzenia problemu, nawet nieco na wyrost, ale coś tu na rzeczy jest.
Bo "Clowni" są efektowni i nośni znaczeniowo, słusznie się podobają, ale wolno było spodziewać się po nich więcej. A też głębiej i w innym (może?) języku teatralnym.
Co powiedziawszy, pora docenić spektakl w Powszechnym wyreżyserowany niezwykle sprawnie i to w kategoriach zawodowego warsztatu profesjonalnego. Szóstce studentów PWST (Adam Bauman, Witold Bieliński, Piotr Furman, Mieczysław Morański, Dariusz Odija, Bogdan Szczesiak) wróżę ładne życiorysy aktorskie; wywiązali się ze swoich zadań w sposób całkowicie zadowalający a zadania nie były najprostsze: swoboda ruchowa, nadgest i absolutna dyscyplina intelektualna. Gorzej jest, kiedy padają komentarze - monologi, ale w ogóle pełnią tu trochę funkcję zbyt dosłownego "wytłuszczania" kwestii i bez tego znakomicie zrozumiałych dla widza.
Dobra scenografia. Dobre kostiumy. Dobre tempa. Dobra charakteryzacja. Dobre porozumienie z widownią.
Właściwie: wszystko OK, szkoda tylko, że niewiele ponadto.