Artykuły

Pocałunek wampira teatru

- W wampirach jest coś więcej niż ostre zęby, długie paznokcie i wypijanie krwi - mówi Wolfgang Michael, który zagra tytułową rolę w "Nosferatu". Premiera w sobotę w Teatrze Narodowym.

"Nosferatu" - nowy spektakl Grzegorza Jarzyny inspirowany powieścią "Drakula" Brama Stokera to wspólna produkcja TR Warszawa i Teatru Narodowego. Jedna z najbardziej oczekiwanych premier tego sezonu została przełożona z powodu choroby aktora z października na listopad. W roli głównej wystąpi Wolfgang Michael, niemiecki aktor, z którym Grzegorz Jarzyna pracował wcześniej m.in. w Burghteater w Wiedniu przy spektaklu "Lew w zimie".

Rozmowa z Wolfgangiem Michaelem, aktorem

Remigiusz Grzela: Pamięta pan swojego pierwszego Nosferatu?

Wolfgang Michael: To była powieść "Drakula" Brama Stokera, która jest inspiracją dla naszego spektaklu. Miałem chyba 14 lat i czytałem wszystko bardzo dosłownie. Przerażony nie mogłem przerwać lektury. Bałem się zakończenia książki i powrotu do normalnego świata, bo przecież wampiry są ludźmi, to znaczy wyglądają jak ludzie, mówią jak ludzie, zachowują się jak ludzie. Więc jak rozpoznać wampira? Teraz wracam do tych pytań. Wampir nie jest rozpoznawalny w pierwszej chwili. Trudno jest walczyć przeciwko sprawom, których nie umiemy rozpoznać. Mówi się przy nim i zachowuje bez przerażenia. Wampir człowieka ze sobą oswaja. W wampirze pod postacią człowieka trudno zidentyfikować zło. Tamtej nocy, kiedy miałem 14 lat, prawie dostałem gorączki z tych pytań. Kilkakrotnie sprawdziłem, czy wszystkie okna w domu są zamknięte, a drzwi zakluczone. W ogóle nie mogłem spać i się z wampiryzmu otrząsnąć. Myślałem o tym bez przerwy, ale - zarażony przez wampiry - nie przestawałem czytać kolejnych książek, oglądałem film za filmem. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że obejrzałem chyba wszystkie filmy o wampirach, jakie wyprodukowano, od filmów z "etatowym" Drakulą Christopherem Lee, przez filmy klasy B, C, a nawet Z o wampirach w kosmosie. Ale one nigdy mnie do końca nie zadowalały. Wiedziałem, że w wampirach jest coś więcej niż ostre zęby, długie paznokcie i wypijanie krwi. W tych książkach i filmach wampiry sprawiały raczej wrażenie obcych, kogoś takiego jak przybysze z innych planet.

Nie będzie pan takim przybyszem na scenie?

- Żadnych długich paznokci, no, może nie aż tak długich. Chcę widza wciągnąć w swój świat, zaciekawić, przekonać, przenieść na niego pytania, jakie zadawaliśmy sobie w czasie prób. Pytania o to, kim są wampiry i co to znaczy dla mnie. W "Nosferatu" Grzegorz Jarzyna naświetla różne tematy, które tylko pozornie się wykluczają, na przykład miłość i niemożliwość miłości. Nigdy nie umiałem odpowiadać na pytania, jak buduję swoje role. Wolę mówić o tym, co chciałbym osiągnąć. Chciałbym pokazać na przykład zmęczenie nieśmiertelnością. Rozumiemy zmęczenie życiem, więc czym jest dopiero zmęczenie życiem czterystuletnim. Nagle okazuje się, że chociaż na świecie wszystko się zmienia, to tak naprawdę w emocjach, w relacjach z innymi wszystko zawsze zostaje takie samo. Jest tak samo dojmująca samotność, i taka sama tęsknota jak czterysta lat temu. Na przykład w filmie Wernera Herzoga wampir jest przejmująco ludzki, pragnie miłości. Problemy, jakie mają wampiry i jakie my mamy nie są tak odległe. Też jesteśmy zagubieni we wszechświecie, nie wiemy, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy, zawsze szukamy jakiegoś sensu, poczucia Boga albo absolutu. Dla mnie ważne jest między innymi pokazanie sytuacji pewnego zniewolenia. Wampir nie może zobaczyć słońca, innego świata, nie może przekroczyć granicy. Musi w tym tkwić - bez umierania.

Jak zareagował pan na propozycję Grzegorza Jarzyny?

- Od początku czułem, że może to być wspaniała przygoda. Powiedziałem Grzegorzowi: "OK. Zrobię to". Lubię z nim pracować. Jego reżyseria, prowadzenie aktorów jest, w pewnym sensie, bardzo zmysłowa, czasami intuicyjna, instynktowna, i instynkt go nie zwodzi. To, co lubię w spektaklach, które zrobiliśmy wspólnie, i w tych jego spektaklach, które widziałem, to zdolność łączenia tego, co konkretne, powiedziałbym: przy samej ziemi, z tym, co zupełnie ulotne, czego, często jako aktor nie umiem sobie wyobrazić ani nazwać. Grzegorz buduje między konkretem a ulotnością nową przestrzeń. Nadaje nowe znaczenia. Praca z Jarzyną jest jak lot na Księżyc. Otwiera przed aktorami nowe przestrzenie, omal sfery kosmiczne, których wcześniej nie mieli okazji dotknąć ani zobaczyć. Więc kiedy zaproponował mi rolę w "Nosferatu", bez najmniejszych wątpliwości wsiadłem do tego kosmicznego statku. Wcześniej pracowaliśmy dwukrotnie i za każdym razem spotkania z nim były dla mnie zjawiskowe. Kiedy pracuję w Niemczech, owszem, analizujemy tekst, coś proponujemy, przychodzimy na próby, powstaje spektakl, i finito. Niemieccy reżyserzy są zbyt przyziemni, nawet banalni. Dopiero z Grzegorzem zacząłem dotykać w teatrze mistyki, która wcześniej była mi zupełnie nieznana. Nie mówiąc o sferze religijnej jego spektakli.

W "Nosferatu" również?

- Wampir zaburza boski porządek świata. Nie jest ani żywy, ani martwy. Na jego drodze staje van Helsing, maniak, pogromca wampirów, upominający się o porządek dany przez Boga. Pytanie, ile i co z tego przeczytamy.

Jak pracuje się panu w grupie polskich aktorów w Teatrze Narodowym?

- Z polskimi aktorami pracowałem już wcześniej w spektaklu Grzegorza w Burgtheater w Wiedniu, to był "Lew w zimie" z Tomkiem Tyndykiem, Katarzyną Warnke. Z Grzegorzem pracowałem tam też przy spektaklu "Medea". W Polsce proces dochodzenia do spektaklu, do ról, jest głębszy. Wszystko rodzi się z rozmów, wątpliwości, pytań. Uczę się tego i muszę przyznać, że to dla mnie zupełnie nowy aspekt w tym zawodzie. Nagle mam poczucie, że naprawdę o coś ważnego walczę. Mam konkretny, płynący ze mnie powód, żeby stanąć na scenie. Pewnie, ogarniało mnie zwątpienie. Czasami, kiedy jedne pytania rodziły następne, czułem, że to za dużo i miałem "niemiecką" potrzebę od razu coś przepróbować, przećwiczyć.

W końcu dałem się ponieść temu procesowi, co dla mnie, aktora niemieckiego, jest doświadczeniem niezwykłym. Jeżeli o coś naprawdę się boję, to o język, którego nie znam, a z którym teraz się mierzę. Lubię ten szeleszczący dźwięk polskiego, nawet słowa, które są trudne. Staram się je wypowiadać płynnie, ale to nie zawsze się udaje. Byłem chwilę we Frankfurcie, w próbach do "Marii Stuart" i "Kupca weneckiego", wziąłem lekcje polskiego. Tutaj mam tłumacza i asystenta, który pomaga mi przez cały proces przejść bezboleśnie. Jednak język to wciąż główna bariera, która czasami doprowadza mnie do szału, bo nie umiem myśleć po polsku, a oba języki są inaczej skonstruowane. Widzę polskie zdanie i niemieckie tłumaczenie, a ponieważ gramatyka jest kompletnie inna, myślę po niemiecku. Treść czy sens muszę przenieść z niemieckiego myślenia do polskiej gramatyki. Nawet radziłem się w tej sprawie Renate Jett, która od lat gra po polsku, nie znając języka. Uspokoiła mnie, że to wszystko można opanować. Uspokajam się, tłumaczę sobie, że gram Innego, że gram Nosferatu i moja obcość jest uzasadniona, to kaleczenie języka może być przecież wartością. Zaraz potem jestem sfrustrowany, bo nie umiem powiedzieć jakiegoś słowa, które w Polsce każde dziecko jest w stanie wypowiedzieć. Wtedy szukam biletu na samolot i chcę wracać do domu. I znów mówię sobie: uspokój się. Czasem czuję się zupełnie zagubiony. Tłumaczę sobie: przecież nie musisz wszystkiego rozumieć. Bardzo jestem ciekawy efektu tej pracy. Tego, czy podołam wyzwaniu. Rola jest trudna, ale daje frajdę. Mam więc w sobie strach i ochotę. Nie wiem, co się wydarzy. Przechodzę trudny, czasem depresyjny proces mierzenia się z rolą. Mimo to cieszę się, że nie zostałem filozofem.

Groziła panu filozofia?

- Pochodzę z małej wioski w zachodnich Niemczech, gdzie nigdy nie było teatru. Ponieważ teatru nie znałem, nie było we mnie żadnych marzeń o scenie. Teatr był daleko. Najbliższy pewnie ponad sto kilometrów od domu. Przechodziłem trudny czas. Buntowałem się. Nie robiłem absolutnie nic. Rzuciłem szkołę, wyjechałem do Amsterdamu, zrobiłem tam małą "karierę" narkotykową. Potem wróciłem do Niemiec, dalej nic nie robiłem, po prostu siedziałem w domu. I nie wiem, jak to wszystko by się skończyło, gdyby pewnego dnia nie odwiedził naszego domu nauczyciel z mojej szkoły, wysłany zresztą przez dyrektora. Powiedział: "Musisz coś robić. Siedzisz w domu, palisz trawę, bierzesz LSD. Masz 17 lat. We wszystkim ci pomogę". No i zaproponował powrót do szkoły. On to wszystko mówił bardzo spokojnie i mnie przekonał. Byłem pod wrażeniem tego człowieka, który stał się z czasem moim mentorem. Przestałem palić, zacząłem czytać książki, które mi podsuwał. Na przykład Martina Heideggera, a z literatury T. S. Eliota, którego do dzisiaj cenię. Byłem za młody, żeby to zrozumieć. Ale chodziłem do mojego nauczyciela dwa razy w tygodniu i on mi strona po stronie wyjaśniał. Ośmielił mnie do tego, by zadawać pytania. Czytaliśmy, szukaliśmy sensu w tych książkach, więc wydawało mi się, że pójdę na filozofię. I wtedy ten nauczyciel zaczął pracować nad inscenizacją "Końcówki" Becketta. Obsadził mnie w tym spektaklu. Miałem 18 czy 19 lat. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to było nie tylko nowe, ale właściwie ekstatyczne doświadczenie, bo pracując nad swoją rolą, byłem jak zahipnotyzowany. Po tych spektaklach na rok zapomniałem o teatrze, tak mi się przynajmniej wydawało. I kiedy w końcu zacząłem się zastanawiać nad tym, co robić w życiu, zdecydowałem o zdawaniu do szkoły teatralnej w Essen. Jestem szczęśliwy, że nie wybrałem filozofii, bo to samotny zawód, niemający nic wspólnego z potrzebą wyrażania się, jaka jest we mnie, z potrzebą komunikacji ze światem, doświadczania własnego ciała, tworzenia czegoś wspólnie z innymi, poszukiwania harmonii wewnątrz siebie. Teatr to żywy proces.

Teatr pana uratował?

- Nie mam wątpliwości. Czas szkoły aktorskiej Folkwang Hochschule był ekscytujący. Kiedy trafiłem do szkoły, byłem zupełnie niewinny. Niczego nie wiedziałem. Nagle nauczyciele zaczęli mówić: musisz oddychać, musisz świadomie się ruszać, świadomie używać rąk i nóg, wydobywali ze mnie emocje, przeorganizowali mi głowę i ciało. Poczułem pocałunek wampira. Wampira teatru. Uzależniłem się od sceny, od miejsca, w którym kreuje się nowy język, gest, w którym kreuje się marzenie, życie albo śmierć. Od tego pierwszego doświadczenia z "Końcówką" Becketta budzi się we mnie coś, co właściwie trudno jest określić. Szkoła dała mi szansę na znalezienie sobie miejsca w świecie.

Czym dzisiaj jest dla pana aktorstwo?

- To jest ciekawe, bo te emocje nie różnią się tak bardzo od tych pierwszych, silnie przeżywanych. Może dzisiaj jestem bardziej świadomy, ale zawsze staram się być równie świeży i naiwny. Na scenie zawsze szukam w sobie emocji, których nie umiem wypowiedzieć. Jako aktor staram się wypowiedzieć niewypowiadalne. Może to odpowiedź na pytanie, dlaczego fenomen wampiryzmu jest dla mnie tak poruszający. Wampir tak naprawdę nie wie, kim jest. Jest uwięziony w tym pytaniu i żadnego ze światów nie może wybrać, musi być w obu. Jestem zodiakalnym bliźniakiem. Doskonale to rozumiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji