Artykuły

Jakim ja jestem celebrytą?

Małgorzata Domagalik: Było kiedyś takie słowo wytrych "warszawka". Co znaczy dzisiaj? JERZY GRUZA: Właśnie nie wiem. Są takie grupy teatralne, na przykład Janda, Englert jeden i drugi, Warlikowski, Teatr Na Woli - grupy, które się ukształtowały i zamroziły, i to tak trwa - rozmowa z reżyserem w miesięczniku Pani.

Przyjechał Pan samochodem? - Taksówką. Od paru dni czytujemy w redakcji na głos fragmenty Pana książek. - Poważnie? Poważnie. Są bardzo aktualne. W trakcie ich lektury przypomniał mi się wyreżyserowany przez Pana przed laty "Mieszczanin szlachcicem" Moliera z Bogumiłem Kobiela. Brzmi tak, jakby był napisany dzisiaj. - Dokładnie, przecież mój ostatni serial "Tygrysy Europy" to jest dzisiejszy "Mieszczanin szlachcicem". To było jakieś 10 lat temu? - Tak, ale to, co kiedyś wiedział Molier, to wszystko i dziś się zgadza.

Ciągle aspirujemy?

- Pewnie, że tak. Dążenie człowieka do czegoś lepszego jest stałe, przynosi mniej lub bardziej zabawne sytuacje - dążenie do tego, że chce się być szlachcicem, członkiem korporacji albo dyrektorem, ministrem czy premierem.

I ciągle w krzywym zwierciadle? - Nie można tego traktować zupełnie poważnie, mimo że jest to wewnętrzna potrzeba człowieka do bycia lepszym, szlachetniejszym, piękniejszym.

Młodszym...

- Ale z tym to już wiążą się straszliwie śmieszne sytuacje. Kobiety są porobione tak, że nie można ich poznać. To by było śmieszne, gdyby nie było takie straszne. Ale w końcu gdzieś ta klasa średnia musi się zbudować.

Gdy słyszy Pan słowo "gwiazda", to...

- Nawet sobie pomyślałem, że pierwsze zdanie, jakie tu dziś wypowiem, to będzie to, co już przewidziałem: skończyła się liczba celebrytów. To jest mały kraj, a narobiono ich do jasnej cholery. Oni już są wyczerpani, wymiędleni do końca i teraz sięga się na przykład po mnie. A jakim ja jestem celebrytą?

- Nie "sięgam" po Pana, bo jest Pan celebrytą, ale dlatego, że jest Pan "jednym z ostatnich, co tak poloneza wodzą".

- Bardzo mi miło. Myśli pani, że człowiek, który ma pewne lata, wie więcej? Że ma ciekawsze rzeczy do powiedzenia?

Umie zobaczyć dookoła tak dużo jak Pan. I w tym sensie wie więcej.

- A mimo to 69-letniemu Gruzie powiedziano w mediach: "Do widzenia". Przyznam szczerze: nie odbieram tego, że ktoś mnie odsunął, jako odstawienia. Sam dałem się odsunąć, ponieważ zamykam już pewne okresy swego życia. Piszę...

Gdyby było inaczej, to trafiłby Pan na muzealną półkę...

- Tragedia, reklamówka i stanie w kolejce do autobusu. Przecież ja widziałem kolegów reżyserów na emeryturze. Wie pani, ja mam łatwość adaptacji. Odcinam i zamykam za sobą pewne etapy. Przecież w telewizji robiłem duże rzeczy - i przestałem. Byłem dyrektorem teatru muzycznego 10 lat - gdzieś to się skończyło.

Wspaniały okres tego teatru w Gdyni.

- Teraz koniec. Nie interesuje mnie to, nie oglądam nawet. To samo miałem z festiwalami piosenki w Sopocie, 25 ich zrobiłem i dosyć, koniec.

To się Pan napracował i za kamerą, i przed nią.

- Ale to mnie jakoś ratuje. Zdolność przeskakiwania, zamykania. Miałem klub Scena osiem lat. Umiejętność wyskakiwania w pewnym momencie z tej sinusoidy, z tej kariery czy powodzenia...

Bez strachu?

- Jak już jest opad, to jest tragedia. Jeszcze coś łapiesz, wydaje ci się, że coś z tego będzie. A jeśli to jest dobrze trafione w tej sinusoidzie pnącej się do góry i gdzieś tam przecięte, to jest fantastycznie.

Pamiętam wyreżyserowane przez Pana spektakle Teatru Telewizji: "Romea i Julię" Szekspira, "Mieszczanina szlachcicem" Moliera i "Rewizora" Gogola z Tadeuszem Łomnickim. Jak się robi rzeczy na takim poziomie, to chyba niełatwo jest sobie powiedzieć: "OK, już potrafię, w związku z tym chcę robić coś zupełnie innego"?

- Coś takiego jest. Przede wszystkim widzę kolegów, którzy się zamykają tylko w jednym medium i robią to samo. Nie potrafią nic innego? Może nie chce im się albo nie mają okazji, albo się boją. Ja bym zwariował, gdybym ciągle musiał robić to samo. Reżyser teatralny na przykład chodzi od teatru do teatru, jeździ po tych teatrach. Dla mnie robienie telewizji to było okno na świat. Poznawałem ludzi z różnego szczebla. Robiłem "Wszyscy jesteśmy sędziami" i stąd znam środowisko mecenasów itd.

"Małżeństwo doskonałe", "Poznajmy się", "Kariera"...

- Wszystko mi się otwierało. Jak studiowaliśmy jeszcze z kolegami w szkole filmowej w Łodzi, to byliśmy zamknięci jak na jakiejś wyspie, związani tylko z kinem.

Mieliście poczucie, że jesteście wybrańcami...

- Tak, było coś takiego. Zawodowo byliśmy zamknięci w filmie, a produkowało się sześć filmów rocznie. Codziennie ci sami ludzie. Za to w telewizji byli inni ludzie, inne wrażenia, inne sprawy. Dla mnie to stanowiły wielki uniwersytet i wielką naukę. Przyznam się, że nie miałem czasu na czytanie.

Nadrobił Pan braki?

- Nie. Ale dziś czytam bardzo dużo. Chociaż przeszkadza mi to wpisaniu (śmiech).

Co Pan czyta - klasyków?

- Wszystko, nawet bardzo przypadkowe rzeczy. Nie mam już czasu, aby studiować coś poważnie.

No, jak Pan do trzeciej w nocy po dyskotekach chodzi...

- Ależ ja już powoli zamieniam dyskoteki na czytanie (śmiech). Nawet ostatnio zamiast pójść do klubu, pochyliłem się nad Arystotelesem. Przeczytałem, tyle że on też pisał straszne głupstwa. Straciłem wiele bibliotek w swoim życiu.

Przez kobiety? Głównie. Pan wychodził z domu i zostawiał księgozbiory czy one?

- Ogólnie to był rozpad i gdzieś te książki ulatywały. Ostatnio dużo ich zostawiłem w Gdyni. Teraz w mieszkaniu, które syn mi zostawił, czytam od Sasa do Lasa. Sięgam na półkę, nie patrząc, co to jest. Odkryłem, że Dostojewski pisał fantastyczne felietony.

Mówią, że Pan cały czas jest nastawiony na to, co nowoczesne, i że uważa Pan, iż tylko kobieta jest elementem stałym w życiu mężczyzny.

- Tak, kobieta musi być, musi poszerzać jego horyzonty. Zastanawiam się, na czym polega to poszerzanie horyzontów, bo wydaje mi się, że w pewnym momencie jest już cały czas tak samo. Przecież kobieta niesie ze sobą szereg spraw.

Nie tylko seks?

- Nie.

Słyszałam, że Pan bardzo romantycznie podchodzi do relacji damsko-męskich.

- Tak (śmiech). Przeczytałem ostatnio elaborat o orgazmach w "New Yorkerze". O facecie, który ma takie recepty na orgazm, że mi włosy dęba stanęły. Głosi przede wszystkim czterogodzinny tydzień pracy, co już jest dobre. Wtedy można dużo rzeczy zrobić: i seks uprawiać, i poczytać. On mówi, że jak się mężczyzna przygotuje, to jest możliwy 32-minutowy orgazm u kobiety.

Czy on zna badania przeprowadzone m.in. w Niemczech, że prawie 90 proc. kobiet udaje i oszukuje w tej sprawie mężczyzn?

- Tak, spotkałem się z tym. Ale on ma jakieś zaskakujące reguły. Wydawany jest teraz w wielu milionach.

Ile ma lat?

- 32-33. Wysoki blondyn, przystojny. Ale ja bym był za nim, a przede wszystkim za czterogodzinnym tygodniem pracy. To jest niezłe.

Co dziś Pana nuży?

- Główną rzeczą, która mnie męczy, jest powtarzalność. Jak jadę przez Warszawę, to wiem, że tu zdarzyło się to, a tam był taki wypadek. Znam prawie każdy kąt. Mówię nie tylko o seksie, ale też o różnych ludziach, spotkaniach, i ta powtarzalność mnie bardzo męczy. Uciekam gdzieś i też jest to samo, układy są podobne. W Animal Planet na przykład tygrys zawsze goni zebrę, bawoły przechodzą przez wodę albo krokodyl łapie gazelę. Pieska uratują i wydobrzeje.

Miał Pan kiedyś psa?

- Miałem. Przeprowadziłem się i sprzedałem dom, jak umarł. Kaukaz. Groźny, ale kochał mnie nad życie.

Czym to się przejawiało?

- Witał mnie, tęsknił za mną. To było fascynujące. Ratował mnie w pewnych sytuacjach, potrafił być szalenie zaskakujący i miły. I to się skończyło, więc nie chcę mieć psa.

Lubi Pan, jak się mówi do Pana: "Jerzy"?

- Najbardziej lubię "Jerzy". Nie lubię "Jurek", to takie podwórkowe.

Poczytałam, poszukałam i dziwię się, że tak niewiele wiadomo o Panu, Panie Jerzy, prywatnie - z czasów młodości, dzieciństwa. A przecież zawsze coś bierze się z ojca i mamy: poczucie humoru, ciekawość świata.

- Ja się właściwie narodziłem po szkole filmowej.

A wcześniej?

- Miałem Powstanie Warszawskie, miałem Warszawę, ucieczki, rodzeństwo. .., ale to mnie nie kształtowało. Czuję, że moje narodziny jako człowieka, osoby, były w momencie, kiedy zrezygnowałem z filmu polskiego.

Ucieka mi Pan trochę...

- Nie chcę ruszać tych spraw.

W pewnym wieku chyba myślimy o tym, co zawdzięczamy bliskim?

- Nie, tu nie było żadnego wpływu. To były ucieczki, samo życie.

Był Pan trudnym młodzieńcem?

- Tak. I zaradnym. Mój dom to normalna warszawska rodzina przeniesiona do Łodzi, potem do Katowic. Najczęściej jednak bywałem sam.

Rodzeństwo żyje?

- Tak.

Utrzymuje Pan z nimi kontakty?

- Słabe.

Czyli jest Pan arodzinny. Zastanawiał się Pan czasami, skąd to się bierze? Bo jednak rodzina daje siłę.

- Jest punktem odniesienia, ale nie dla mnie. Ja jestem self-made manem i tak jak pani powiedziałem, zacząłem być osobnym bytem po tym, jak wyszedłem ze szkoły filmowej, jak z jakiegoś getta.

Ale ktoś musiał przygotować Pana do tego, aby się do tej szkoły dostał.

- Przypadkowa sprawa.

Znowu talent i urok osobisty?

- Głównie Jerzy Wójcik. Znałem go wcześniej. Wspaniały operator. Spotkał mnie na ulicy i mówi: "Chodź do szkoły".

To podobnie jak u Janusza Morgensterna, którego też ktoś spotkał na ulicy i...

- Podobnie, poszedłem i zdałem. Nie miałem żadnych scenariuszy.

Maturę Pan miał?

- Oczywiście, ale moje studiowanie było zupełnie przypadkowe. Potem, chyba po tygodniu, chcieli mnie już wyrzucać za strój.

Jak się Pan ubierał?

- Bikiniarsko. Nie lubili mnie za zainteresowanie Ameryką, za język angielski, za sposób bycia. Wygłupialiśmy się, w rękawiczkach chodziliśmy, żółte szaliki, berety. Przychodziliśmy do stołówki - Witek Sobociński, Wiesław Rutowicz i inni - siadaliśmy, pochylaliśmy się jak do modlitwy nad talerzami itd.

Etiuda prawie...

- Tak. Personalny mnie wzywał, że zaraz zostanę wyrzucony. Albo pokazywał mi kartki, że ja napisałem o kierownictwie stołówki jakieś brudy. Uratował mnie rektor Jerzy Toeplitz. Na pierwszym roku jest selekcja, wszyscy myśleli, że odpadnę, ale był konkurs na scenariusz. Pamiętam jak dziś: atmosfera dosyć napięta, a rektor mówi: "Proszę państwa, słabe te prace, jedna tylko oscyluje w granicach piątki". Wszyscy zawiesili głos i słuchają. A on dodaje: "Ten scenariusz napisał Jerzy Gruza".

Miło się zrobiło?

- Miło. I zostawili mnie, bo on obronił mnie przed wyrzuceniem. A dzięki temu, że był bardzo dokładny, to ja w ogóle dostałem się do szkoły. Jak przyszedłem na egzaminy, to chciałem tak jak koledzy powiedzieć: "Od najmłodszych lat marzyłem, aby zostać reżyserem filmowym". Ale wszedłem, Toeplitz zajrzał w moją ankietę i mówi: "Pan tu nie wypełnił do końca tych ankiet". To mnie uratowało. Wyszedłem, ochłonąłem z pierwszego szoku i myślę: "Co ja pieprzę, jakie od najmłodszych lat...?". Kiedy z powrotem wszedłem, on zapytał: "Czy widział pan film taki i taki?". "Nie, nie widziałem". "A ten pan widział?". "Nie, nie". W końcu mówi: "Proszę pana, czy widział pan kiedykolwiek jakiś film?" (śmiech). Ja mówię: "Tak, jeden widziałem". I wymieniłem "Bitwę o szyny" Rene Clementa. To był akurat jego ulubiony reżyser. I tak zostałem studentem.

Do kogo Pan wtedy zadzwonił?

- Z miejsca włożyłem marynarkę sztruksową i się przeglądałem na Piotrkowskiej w oknach wystaw.

Zachwycony, że tak wygląda Pan, student szkoły filmowej, wydziału reżyserii?

- Tak.

Jaki był kolor tej marynareczki?

- Brązowy. Ale to pani pytanie już świadczy o tym, że jest pani młodym człowiekiem.

Dlaczego?

- Jedyny produkt polskich fabryk to sztruks brązowy. Jak Mieczysław Jahoda miał spodnie z czerwonego sztruksu, to był zachodni kosmopolita.

Na kim się Pan wzorował?

- Nie wiem. Może Jahoda troszeczkę był takim wzorem. Był bardzo elegancki. Świat się otworzył i właśnie wtedy zaczęło się życie.

Od razu przyzwyczaiło Pana do sukcesu?

- Wkrótce wylądowałem na nieznanej ziemi, w telewizji. Nikt nie wiedział, co to jest, myśmy się wszyscy tego uczyli.

Ma Pan telewizję w jednym palcu...

- Tak, jestem człowiekiem telewizji, odżywam w telewizji, wiem, jak ją robić, wiem, co się może podobać, a co nie. Co się dzisiaj może podobać? Nie wiem, to co mnie się podoba, to to, co robię.

Ale nie robi Pan.

- No, nie robię. Telewizja wygląda tak, jak wygląda. Widziałem ostatnio jakieś kabarety. Siedzą, śmieją się. Widziałem panią, która rządzi tymi kabaretami, zadowolona, śmieje się w głos. Ręce opadają.

Jednak kilka pokoleń na czymś się wyedukowało. Od "Pegaza" poprzez spektakle Teatru Telewizji... Dzisiaj, gdybym miała usiąść ze swoim dzieckiem przed telewizorem i powiedzieć mu, co warto oglądać, to...

- To jest proces, który postępował, od razu wszystko się nie wzięło. To powoli szło. Odzwyczaili ludzi od wrażliwości, myślenia. Żeby do tego wrócić, trzeba pracować nad tym, edukować widza stopniowo. Trzeba zrozumieć, że nie od razu należy wszystko wykładać jak kawę na ławę. Nie ma kopa w tyłek. A jak to się odbywa na tej zasadzie, że szefowa rozrywki się śmieje i bawi czymś, co jest strasznie przykre i smutne, to... Jeżeli kiedyś obudzą się z ręką na tych dobrych klawiszach, to być może.

Kto się musi obudzić?

- Ci, co decydują.

Oni przychodzą na krótko i muszą zadbać o oglądalność. Jest znowu tendencja w drugą stronę: nie oglądalność, ale jakość. Przy gwałtownym skoku jakościowym spadnie oglądalność. Za chwilę będzie kanał do sprzedania i tak dalej. Ale ja już naprawdę jestem w wieku, kiedy to mnie nie interesuje.

Już nic się Panu nie podoba?

- Mnie się podoba wszystko, co jest śmieszne, interesujące. Nie podoba mi się dentologia, rwanie na chama nowymi sposobami, nowymi pseudoartystycznymi chwytami.

Wojewódzki się Panu podoba?

- Wojewódzki ma swój wymiar, on jest takim swego rodzaju amerykańskim showmanem. To zależy też od rozmówców. Rozmówca inteligentny, to i inteligentna rozmowa.

Był Pan u niego?

- Nie, ale kilkakrotnie byłem zapraszany. On wyróżnia się na tle tej szarzyzny i miałkości. Podobno teraz dyrektor Dwójki Jerzy Kapuściński planuje ambitniej, ale czy ja doczekam? Nie wiem.

Pan czeka, aż ktoś zadzwoni, czy jeszcze puka do drzwi?

- Nie, ja już aktywnie nie chcę działać. Miałem pomysł na trzecią część "Czterdziestolatka" zamykającą opis pewnego pokolenia. Napisaliśmy trzy odcinki "Studentów trzeciego wieku", że nie grzebią po śmietnikach, nie podpieprzają z supermarketu, tylko mają jeszcze jakieś życie i chcą być aktywni sami dla siebie. Pięknie tam mówi Madzia do Karwowskiego: "Po co ci są studia potrzebne? A właśnie w twoim wieku powinieneś się uczyć rzeczy kompletnie niepotrzebnych".

Ma się ten przywilej...

- Tak. I tak ci ludzie się uczą - Zosia jest na iberystyce, Maliniak stoi przed Sejmem z tablicą "Jestem inwigilowany". Ktoś powie: "Ale kto pana inwigiluje, no co pan?". A on: "Tak, jestem inwigilowany od lat". Zrobiliśmy pierwszy odcinek, to nie, nie chcemy, bo tam nie ma młodych. Żeby tego nie stracić, dostałem propozycję z Teatru Polskiego Radia, żeby zrobić z tego powieść radiową w odcinkach.

Świetny pomysł.

- I w tej chwili nagrywam to z nimi. Powieść radiowa, krótkie odcinki. I jeszcze to, że nie trwają pół godziny, tylko siedem minut. To jest fantastyczne. Ludzie nie mają czasu, żeby przysiąść na pół godziny. A tak każdy posłucha. Wydaje mi się, że to może mieć duże powodzenie i dużą słuchalność.

Seriale Pan ogląda?

- Nie.

"Usta Usta"?

- Nie.

Dowcipne, inteligentne, podobałoby się Panu.

- To format? Dużo rzeczy jest takich, co wydaje się, że jak gdzieś był hit, to i tu będzie. A to nieprawda.

Panu by się podobało.

- Może, ja to tylko trochę dziennika, ale też już nie, CNN trochę...

Polityka Pana nie interesuje? Głosował Pan?

- Zna pani ten żart? "Na kogo pan głosuje w tych wyborach?". "Na PO". "Jak pan nie chce, to niech pan nie mówi" (śmiech). Głosowałem.

Było kiedyś takie słowo wytrych "warszawka". Co znaczy dzisiaj?

- Właśnie nie wiem. Są takie grupy teatralne, na przykład Janda, Englert jeden i drugi, Warlikowski, Teatr Na Woli - grupy, które się ukształtowały i zamroziły, i to tak trwa.

Do teatru Pan chodzi?

- Też mało.

Nie interesuje Pana?

- To nie to. Przede wszystkim o godzinie 19... Przecież zanim pani przyjdzie do domu, wykąpie się, coś zje, już bieg. To się wzięło jeszcze z czasów komuny. Jak do 16 pani siedziała w pracy i pindrzyła się, bo nie miała co robić...

To nie mój przypadek.

- Wiem... to wtedy na 19 bilety zbiorowe dostawali i sobie szli. Dzisiaj nie.

Rany boskie!

- Tłum, korki, dojazd... Tyle ludzi dojeżdża spoza Warszawy.

Może chodzi o to, aby teatr stał się znowu elitarny?

- Nie, to nieporozumienie. O 20 najwcześniej powinno się zaczynać.

Muszę do tego wrócić, do anegdoty, którą przytoczył Pan w swojej książce, o Marcellu Mastroiannim. Aktor przyprowadził rodziców do kina na film ze sobą w roli głównej. Ojciec nie słyszał, matka nie widziała. Gdyby Pan swoich rodziców przyprowadził do kina, żeby obejrzeli wyreżyserowany przez Pana film, to jaki byłby między nimi dialog?

- Oni nie akceptowali mojego zawodu.

Chcieli, żeby Pan był...?

- Jakiś poważny zawód - inżynier, lekarz - a nie taki tam reżyser, bez sensu. Odpowiadając jakby na pani pytanie, opowiem anegdotę, którą teraz opiszę w książce. Chociaż chcę bardziej pójść w kierunku fikcji.

Dlatego że fikcja jest...

- ...bezpieczniejsza. Tak, bo to ciągłe opowiadanie o znajomych... Ale wracając do anegdoty, trafiam na sytuację, którą mi się przypomniał Bohdan Łazuka. W teatrze polskim był taki okres, gdy zaczęto robić realizm socjalistyczny i potrzeba było aktorów do tych sztuk. Był m.in. taki Bronisław Darski - to pseudonim - chłopek z cynicznym uśmieszkiem. Najpierw występował w Syrenie, dostawał takie trochę chłopskie skecze, bo musiał być skecz chłopski, robotniczy, inteligencki. I wreszcie zaangażował go Teatr Współczesny. Na scenie Andrzej Łapicki, Aleksander Bardini, Kazimierz Rudzki i ten Darski jako chłopek-roztropek. Jest premiera i Darski zaprasza na nią rodzinę ze wsi. No i ten ojciec siedzi w trzecim rzędzie. Z teczki wystaje mu butelka z herbatą, okręcona papierem, on popija i słucha. Trzeci akt, w pewnym momencie podnosi się i podchodzi do sceny, a tam ona jest stosunkowo nisko z widownią. To zresztą dom katechetyczny kościoła Zbawiciela.

Nie wiedziałam...

- Zabrany przez komunę i przerobiony na teatr. I on staje w trakcie jakiejś sceny dramatycznej, i mówi: "Bronuś, wiesz co, ja już pójdę. Ja tu nie mam co z tymi panami rozmawiać, nie rozumiem, co ci panowie mówią". Widownia słucha... Tamci zbaranieli, a on: "Nie chcę się narzucać, matka się źle czuje. Mam wcześniejszy pociąg, to pojadę, nie będę czekał". I wyszedł. Część publiczności myślała, że to fragment spektaklu. Do czego zmierzam? Do przyjmowania i akceptowania narzuconych nam konwencji. Przyzwyczailiśmy się, że jacyś panowie mówią na scenie, a my siedzimy i słuchamy. To tak jak za dawnych czasów - była akcja kinematografia i jeździli po wsiach, pokazywali filmy. Kinooperator ustawiał kamerę, wszyscy siadali na ławkach twarzą do projektora, bo konwencja. A jak zobaczyli na ekranie obciętą głowę, to się cofali przerażeni, że ktoś ją obciął.

Albo krzyczeli: "Uważaj na tego, idzie z tamtej strony!". Kiedy konwencje tak się powtarzają, to każda odmiana, tak jak w teatrze, jest ożywcza. Ale zauważyłem też, że ci ze starszego pokolenia, reżyserzy czy aktorzy, chcąc się dziś ubiegać o dobre recenzje, na siłę wsadzają do klasyki takiej jak "Ożenek" Gogola jakieś nieprawdopodobne rzeczy. Jestem przeciwnikiem spektakli w garniturach, wszystko w tych garniturach. Jeszcze go przebierze, rozbierze. .. I tak to wygląda, że nie chodzę specjalnie do teatru.

Pana teatralne wybory były inne...

- Część tak, ale był dyrektor TVP w Warszawie, który przychodził na 45 minut do pracy raz w tygodniu, bo pracował gdzie indziej, w Instytucie Sztuki PAN. Stanisław Marczak-Oborski. I on mówił do Hanuszkiewicza: "Adam, co ty chcesz robić?". "To". "To rób". "Jerzy, co ty chcesz robić?". "A, mam taki pomysł...". "To rób". "Mam taki pomysł dla Kobieli: "Mieszczanin szlachcicem". "Świetnie".

Skąd ten Molier?

- Nie, że byłem idiotą, żebym nie znał "Mieszczanina szlachcicem", już nie przesadzajmy. Przychodziło mi to do głowy dlatego, że chciałem przez to coś wyrazić na temat społeczeństwa. Moim pierwszym impulsem było zawsze, żeby przez to, co robię, coś powiedzieć. Komuś, znajomym, a nie, że robię, bo pieniądze, bo termin, bo ktoś mi kazał. Chcę coś powiedzieć, chcę mieć jakiś głos.

Po jaką książkę by Pan dziś sięgnął?

- Sięgnąłbym po sztukę, która nigdy nie zostanie wystawiona - anielskiego pisarza ze skłonnościami Oscara Wilde'a. Napisana z tak niezwykłą wrażliwością i wielkim dowcipem. To "Księżna Zubarow" ("The Princess Zoubaroff") Ronalda Firbanka. Rzecz się dzieje we Florencji, angielska arystokracja na wyjeździe we Włoszech w latach 20. ubiegłego wieku. Mogę to czytać w kółko.

Dlaczego uważa Pan, że nigdy nie zostanie wystawiona?

- Duża obsada, nikogo to nie obchodzi, nikt by z tego nic nie miał.

Decydenci mówią: nikogo to nie obchodzi, i Pan mówi tak samo jak oni?

- A gdzie pani z tym pójdzie, do kogo? Dzisiaj jest taki teatr, że dwóch gra, a trzeci w kasie siedzi. Tak jest nie tylko w Polsce. Byłem w Maroku i tam przyjechał włoski cyrk. Wchodzimy, bardzo przystojny facet sprzedaje nam bilety, potem je przedziera, potem sprzedaje coca-colę w kiosku, a na końcu...

...wkłada głowę lwu do pyska?

- Dokładnie. Jest treserem (śmiech). Wyobraża sobie pani? Wyłem ze śmiechu - wszystko jeden człowiek. Taki świat się teraz robi.

Młodzi twórcy przychodzą do Pana?

- Młodzi bardzo często pytają o różne moje filmy, które się nie ukazały, na przykład o "Przeprowadzkę", "Noc poślubną w biały dzień". Oni gdzieś to oglądają na wideo. No i mam bardzo dużo wejść na "Gulczas, a jak myślisz...", tam jest fragment, w którym gram.

No tak. Pan przecież uważa, że jest dobrym aktorem.

- Bardzo dobrym.

W jakim repertuarze Pan się najlepiej realizuje?

- W charakterystycznym, grałem świetnie portiera w "Tygrysach Europy". I złe charaktery gram bardzo dobrze.

To ma jakiś związek z Pana charakterem?

Tak.

- Jestem zazdrosny.

O co?

- O wszystko. O kobiety, powodzenie, samochody, wyjazdy, o zdjęcia w pani magazynie.

Dobrze Pan sypia?

- Fatalnie. Mam tak, że nie śpię do 2, piszę, załatwiam coś, siedzę w Internecie, przeglądam. Nadchodzi moment, że jak to wszystko odsunę od siebie, to jest czas dla mnie, 15 minut. Łykam silny proszek, zanim zasnę, i te 15 minut mam tylko dla siebie.

Złapałam się na myśli, że fajnie byłoby mieć taki kanał telewizyjny, na którym byłby tylko Jerzy Gruza.

- Tylko moje rzeczy?

Tak. Pan mówi, wspomina, przypomina, recenzuje. Tak na marginesie, to nie zaszkodził Panu przydomek playboya?

- Miałem taką etykietę.

Nie bał się Pan, że to, co robił zawodowo, mogło nie być odbierane serio?

- W jakimś sensie tak.

Ale na szare komórki jakoś Panu nie wpłynęło.

- Nie.

Dużo kobiet Pan unieszczęśliwił?

- Nie, to one mnie unieszczęśliwiały. Bardzo przeżywałem każde odejście i właśnie o tym chcę napisać powieść, która się będzie nazywała "Trzy".

Były tylko trzy?

- Nie. Ale te najsilniej się przewijają w mojej biografii.

Czy Pan ma jeszcze serce otwarte na miłość?

- Myślę, że tak. Jeżeli pani nie będzie miała nadziei, że jeszcze coś się wydarzy wyjątkowego, to tragedia.

Wyjątkowego?

- Tak naprawdę to moim marzeniem jest zrobić fajny film autorski. Mam pomysł, nie mam pieniędzy. Jednak nie umiem chodzić i prosić. To takie niezrealizowane pragnienie. Szczególnie w filmie robiłem rzeczy, które były koniunkturalne, nie w sensie politycznym, to mnie nigdy nie interesowało, tylko pod względem oglądalności.

Były komercyjne...

- Największe kolejki w polskim filmie zaczęły się od "Dzięcioła". Kiedyś patrzę: 10 rano, upał jak cholera, a Polacy stoją w dzikiej kolejce. To było zrobione komercyjnie, chcieli zobaczyć Violettę Villas.

Ma Pan na oku aktorów, których, gdyby coś, chciałby obsadzić?

- Do filmu, który chcę zrobić, szukam mężczyzny. I jeżeli nie znajdę, to nie będę tego robił.

Jest taki aktor, który, wydaje mi się, byłby właściwy: Więckiewicz. Rewelacyjny.

- Ale to już jest gwiazdor, tyle grał. A ja bym chciał kogoś takiego jak w Hollywood: jedzie pani taksówką, obok siedzi fantastyczny facet. Pani mówi: "Szukam aktora", a on wyciąga swoje zdjęcia: "Jestem aktorem". Mnie chodzi o kogoś, kto już coś przeżył, kto dostał w dupę. A gdzie polski aktor dzisiaj coś przechodzi? Z jednego serialu do drugiego.

Marnuje się Pan.

- Ja już się zmarnowałem. Dlatego uciekłem w pisanie, to nie wymaga pieniędzy.

Pisze Pan na komputerze czy piórem?

- Na komputerze, to jak najbliższy przyjaciel.

Miał Pan wielu przyjaciół takich na śmierć i życie?

- Nie, nie miałem. Może Jahoda był moim przyjacielem, aczkolwiek miał osobne życie i był bardzo zamknięty w sobie. Toeplitz był w jakimś sensie z tego samego gatunku, ten sam okres warszawski, ten sam czas okupacji.

Czy bardzo się pomylę, gdy powiem, że teraz Pan się przyjaźni sam ze sobą?

- No, chyba tak. Mimo że jestem dosyć leciwy i tak zajęty, szukam miejsca na chwilę, żeby stanąć, pomyśleć, pobyć samemu w domu.

Skojarzenie: co dla Pana oznacza dom?

- To spokój, brak telefonu, brak ataku ludzi.

Ma Pan dzieci?

- Mam.

Dużo?

- Trochę.

Ale ile to jest "trochę"?

- Dwoje. Dwóch synów i wnuczka.

Woła za Panem "dziadku"?

- Nie. Musi mówić "wujku". Ale jeszcze nie mówi. "Dziadku" jest bardziej odmładzające niż "wujku". Jest taka anegdota: "Stasiu!". "Tak, dziadku?". "Nie mówi się: dziadku". "To jak ja mam mówić, dziadku?". "Wujku mów do mnie". "No dobrze, dziadku, będę mówił dziadkowi: wujku".

Co takiego jest w "Czterdziestolatku", że to się nadal ogląda?

- Też jak trafię na niego, to oglądam. To jest to, że są stale te same schematy: młoda żona albo starsza żona, młoda kochanka, praca. Żona plus młoda kochanka równa się by-pass.

Trochę Pan na niego zapracował.

- Zapracowałem na by-pass na festiwalach w Sopocie.

Jest Pan nadal młody duchem...

- Jestem tak inny i tak młodzieżowy, mam tak różne reakcje i bawię się takimi rzeczami...

Na przykład?

- Nie chcę mówić.

Dlaczego?

- Jeżdżę na rowerze.

Kiedy Pan wziął pierwszą emeryturę i poszedł na dyskotekę, to wrócił do domu z 25 złotymi w kieszeni. Tak Pan szalał?

- Tak. Ale musiałem ostrożnie tańczyć, żeby za bardzo się nie zmęczyć. Przeszedłem chyba wszystkie kluby, teraz mam przestój.

Jakie kobiety Panu się podobały?

- Różne.

Żeby była gospodarna, oszczędna, pracowita?

- Nic takiego. Żeby szła do domu. Chociaż ja się bardzo przywiązywałem do kobiet. Nie przepuszczałem okazji, ale nie podrywałem nigdy na pracę, na telewizję. Prawie żadnego romansu nie miałem z aktorką.

Ale od czasu do czasu komuś trzeba powiedzieć: dzisiaj jest mi źle, albo chce się usłyszeć: jesteś świetny.

- Tak, jest taka potrzeba.

A Pan mówi: rodzina - nie, dzieci - nie.

- Miałem osoby, które były mi bardzo bliskie, mogłem pogadać. To jest potrzeba absolutna.

Przytoczył Pan piękne zdanie Louisa Borgesa, że człowiek może wiele w życiu udawać, ale nie to, że jest szczęśliwy.

- Ja nie udaję, że jestem szczęśliwy. Przede mną różnego rodzaju zagrożenia i zbliżanie się do wieku niepełnosprawnego.

Myśli Pan o tym?

- Tak, i to mnie przeraża, bo nie chcę być uciążliwy dla kogoś. To okres, który się zbliża i jest straszny dla mężczyzny.

Dla ludzi.

- W nowej książce piszę o Pascalu, który mówi, że przerażająca jest sytuacja, gdy człowiek wie, że zostanie pożarty przez straszne zwierzęta w postaci chorób czy niedomogi. Widzi to i wie, że go to prędzej czy później spotka. Gdybyśmy myśleli o tym każdego dnia, tobyśmy zwariowali. Woody Allen powiedział kiedyś, że władza, seks, pieniądze, popularność są tylko przykrywką do tego, żeby nie myśleć, co człowieka czeka. I teraz ciekawa rzecz: jakiś redaktor robi z nim wywiad w Cannes i on powtarza dokładnie to samo. A więc jak to głęboko w nim tkwi, skoro mówi to, co 15 lat temu.

Bezrefleksyjni może boją się mniej.

- Nie, wszyscy się oszukujemy. Ale gdyby tego nie było, to - tak jak pani powiedziała - byśmy wszyscy zwariowali, skakałaby pani przez okno. Lęk przed końcem.

Co Pana w życiu najbardziej dotknęło?

- Wiele rzeczy.

Wiele to nic.

- Nie mogę powiedzieć tak, aby to było dosłowne. Na pewno jedno z rozstań z kobietą.

Nie walczył Pan?

- Walczyłem, ale próba odzyskania miłości kobiety... Tak jak i mężczyzny... Skazana jest na niepowodzenie. Oczywiście czas jest najlepszym lekarstwem i doprowadza do równowagi.

Przecież wie Pan, jak to jest: najpierw miłość, a potem powtarzalność pomidorowej na stole. Pomidorowa na stole to już koniec.

Miał Pan udane życie?

- Nie, ja się nie czuję spełniony. Ale z drugiej strony mam poczucie, że to wszystko wpada w czarną dziurę i natychmiast znika. Kiedy Andrzej Wajda kręcił "Popioły", Polska pół roku dyskutowała nad sensem tego: czy to dobre, czy nie. Dzisiaj cokolwiek pani nakręci, wpada, pobędzie półtora dnia na ekranie i do widzenia.

Sam Pan sobie zaprzecza, a "Czterdziestolatek"...

- Nie mówię o serialach, to jest coś zupełnie innego. Zresztą te moje mają taką wartość, że są powtarzane i oglądane. Tak się po prostu złożyło.

A z tego da się wyżyć? "Wojnę domową" też powtarzają.

- Tak, a poza tym czego ja potrzebuję do życia?

Luksus?

- Jaki luksus, ja nie mam luksusu.

Rzeczywiście barszcz ukraiński i ruskie pierogi najbardziej smakują w barze mlecznym...

- Tak jest. Jak się pracowało 60 lat, to potrzeby są na miarę możliwości. To nie jest coś wyjątkowego, ani nie piję za dużo - nigdy nie piłem - nie chcę mieć rezydencji w Konstancinie. Miałem piękny dom na Wybrzeżu, na szczęście sprzedałem. Potem widzę te pałace w Konstancinie, stoją puste, nieoświetlone, na sprzedaż. Jeździ pani samochodem po Warszawie?

Jeżdżę.

- A ja wolę jeździć rowerem, prawie nie wyprowadzam samochodu, bo zanim znajdę parking... To są pozory cywilizacji, ma być przyśpieszenie, ma być pani szybciej, a jest pani później.

Co Jerzemu Gruzie wystarczy do życia?

- Żebym miał na jedzenie, żebym miał napitkę, ale nie specjalną, bo stały u mnie różne napoje, które przywiozłem z zagranicy, i porozdawałem je na prezenty.

Co jeszcze?

- Od czasu do czasu wyjazd. Ale wyjazdy za granicę to wie pani: "Zdejmij pasek, zdejmij buty, rozbierz się...".

Zaraz włóż...

- Ostatnio byłem za granicą i słyszę ostre: "Wyciągnij pasek". Jak wyciągnąłem, to opadły mi spodnie, więc on mówi: "Niech pan łapie te spodnie". Ja na to: "Nie mogę łapać spodni, bo kazał mi pan ręce trzymać szeroko rozstawione" (śmiech). I stoję w gaciach przed trzema tysiącami ludzi.

A przyjemność z wyjazdu...

- Jedzie pani i dostaje pokój z widokiem na śmietnik. Ja jedną żonę mam w Kalifornii...

Pan jest rozwiedziony czy żonaty?

- Żonaty. Prowadzi restaurację w Santa Monica. Warszawa. Zawsze wyobrażałem sobie, że Ameryka to kraj, gdzie ciągle szarpie się, byle do przodu. A ona postawiła sobie pewną granicę: restauracja, jakieś pieniądze, Hawaje, żeby nie zwariować, wyjazd. W życiu zawsze powinna być jakaś granica.

Jak byśmy takie proporcje zrobili: praca i to wszystko, co poza nią, to

- przeważyłaby praca. Kiedyś poszedłem do telewizji, nieopatrznie nacisnąłem klawisz ze swoim nazwiskiem. A tu taka sterta wylatuje tego, co zrobiłem.

Poznają Pana na ulicy?

- Nie, nie bardzo. Wiedzą tylko, że ktoś z filmu, jakiś Andrzej...

Jest Pan świetnym obserwatorem. Powinien Pan pisać felietony.

- Chcę pisać o sobie. Mam coś i przyślę pani mailem. Mnie nie zależy na sprzedaży, mnie zależy, aby pani powiedziała, że to jest dobre. Jak pani mnie cytuje, jestem szczęśliwy. Proszę spuentować naszą rozmowę.

Nasza rozmowa jest dzięki temu, że skończyli się celebryci w polskim piśmiennictwie.

Motto, które miałoby poprzedzać Pana felietony?

- "Mamo, przecież tatuś jest takim uczciwym człowiekiem, dlaczego się z nim nie rozwiedziesz?" (śmiech).

Jest Pan hipochondrykiem?

- Nie, ja jestem lekomanem.

***

JERZY GRUZA - ur. 4 kwietnia 1932 roku w Warszawie. Reżyser, scenarzysta, aktor. Absolwent Wydziału Reżyserii PWSF w Łodzi. Karierę rozpoczyna) w TVP gdzie w latach 1955-1983 przygotowywał programy rozrywkowe i muzyczne, takie jak "Poznajmy się" oraz "Małżeństwo doskonałe". Twórca wielu głośnych przedstawień Teatru Telewizji, min. "Wizyty starszej pani" Friedricha Durrenmatta (1971) i "Rewizora" Mikołaja Gogola (1977). W 1984 roku został dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni, pełnił tę funkcję przez siedem lat. W kinie zadebiutował "Mistrzem tańca", filmem grozy z 1968 roku, w którym główną rolę zagrał Andrzej Łapicki. Jednym z jego najbardziej znanych obrazów jest "Dzięcioł" z 1970 r. Artysta kręcił też seriale. Na koncie ma min. "Wojnę domową", "Czterdziestolatka" i "Tygrysy Europy". Autor książek: "40 lat minęło jak jeden dzień", "Człowiek z wieszakiem: życie zawodowe i towarzyskie", "Stolik. Anegdoty, plotki, donosy", "Rok osła". Członek satyrycznego stowarzyszenia Partia Dobrego Humoru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji