"2007: Macbeth" Pro i Kontra
Pro: JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI
Spektakl jest przedstawieniem zwartym, wyrazistym, z dobrym aktorstwem i wielkim rozmachem inscenizacyjnym. Opowieścią efektowną, lecz nie efekciarską. Nie mam wątpliwości, że to najlepsza z ostatnich realizacji tego dramatu. Wyjście z sali teatralnej do znacznie pojemniejszej i ciekawszej przestrzeni fabryki Waryńskiego daje zaskakujące efekty. Wielokrotnie miałem wrażenie, że uczestniczę w opowieści filmowej, bo niektóre sceny rozgrywane są symultanicznie. Jarzyna, opowiadając historię współczesną, unika doraźności. Nie sytuuje jej np. w czasie konfliktu na Bliskim Wschodzie. Przenosi w 2007 rok. Największym atutem spektaklu jest odtwórca roli tytułowej Cezary Kosiński. Przy pierwszym spotkaniu sprawia wrażenie człowieka, u którego odwaga i męstwo idą w parze z honorem. Ze swą delikatnością i wrażliwością zdaje się wręcz być bliskim kuzynem księcia Myszkina. Po takim człowieku nikt nie spodziewa się okrucieństwa. Patrząc na ludzi, którzy tak łatwo jak on dostali się we władanie zła, z przerażeniem myślę, że każdy z nas może znaleźć się na ich miejscu. Technika na szczęście nie zdominowała tej premiery. Wyostrzyła tylko opowieść o ludziach, których los i przeznaczenie pcha w mroczną podróż do jądra ciemności.
Kontra: JANUSZ R. KOWALCZYK
Grześ Jarzyna dostał do rąk wymarzoną zabawkę - zestaw "Mały pirotechnik" i wypróbował go w przestrzeni postindustrialnej hali. Jest dużo huku, dymu i ognia. Niestety, nie na tyle, by rozgrzać trzęsących się z zimna widzów na prowizorycznych trybunach.
Wybuchają petardy, szaleją stroboskopy, subwoofery generują niskie tony na granicy tolerancji ludzkiego ucha. Ale i z tym z czasem człowiek oswaja się na tyle, że byle huk nie wyrwie go z drzemki. A pora ku temu stosowna, bo premiera zaczęła się o 22.30 (pół godziny po czasie), a zakończyła o 1.00.
Wykonawcy w czarnych uniformach sił specjalnych dają ognia z automatów. Trafił się desperat zjeżdżający kilka pięter na linie głową (w kasku) w dół, naprowadzany przez innego tak, by trafić w otwór betonowej czeluści. Przeciwnicy - pochłonięci modłami arabscy terroryści - cierpliwie czekają. Wreszcie człowiek nazwiskiem Macbeth odrzyna głowę wroga i rozkazuje obnosić ją na drągu po mieście. W końcu to samo spotka jego samego z ręki Macduffa, co widzom nasuwa skojarzenia z pewną tragedią Williama Szekspira.
Inscenizator miał środki, by urządzić cały ten pirotechniczny cyrk. Zabrakło - bagatela - jakiejkolwiek myśli.