Artykuły

O sezonie warszawskim - źle

Początek sezonu 1972/73 w Warszawie fatalny. Z tygodnia na tydzień oczekiwało się nowej premiery z nieśmiałą nadzieją, że będzie to coś ciekawszego, jakieś małe wydarzenie czy bodajże prowokacja do burzliwych dyskusji. Wrzesień, październik, listopad - i nic, prawie nic. Na tyle teatrów, tyle zespołów! Cicho, sennie. Takie odrabianie ciężkiego obowiązku "sztuki". Kraków nas zakasował, brawo Kraków! Trzy przedstawienia zrealizowane tam w ostatnich miesiącach pokazano w grudniu w stolicy. "Matka" Witkacego w rewelacyjnej reżyserii J. Jarockiego stała się prawdziwą ozdobą VIII Warszawskich Spotkań Teatralnych, zainteresował wieczór Szekspirowski "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" także w wykonaniu artystów Starego Teatru (reż. K. Swinarski). "Co się komu śni" E. Brylla, przygotowane przez K. Skuszankę w Teatrze im. Słowackiego, pobudziło do żywej wymiany zdań i kontrowersyjnych sądów.

Cóż Warszawa mogłaby pokazać z obecnego sezonu, bez rumieńca zakłopotania, gdyby tak Kraków organizował u siebie "spotkania"? Może tylko "Wyzwolenie" z Teatru Dramatycznego, i to z pewnym wahaniem. A reszta? Nudą powiało na przedstawieniu Gorkiego "Na dnie", mimo obsadzenia ról przez wielu zdolnych aktorów. Dialog utkany z uogólnień, zdań gnomicznych, frazesów filozoficznych, przeważnie zbyt podniośle podanych, przemieszany na scenie z wrzaskiem i bójkami, nie mógł trafić dziś do widowni. Przynajmniej w tej formie, w jakiej zaprezentowano go w Teatrze Ateneum. Tekst ten czeka na jakiś nowy, odpowiedni klucz reżyserski, który przedrze się przez zasłonę frazeologii i rodzajowości i ukaże ludzką twarz sztuki.

Zawiódł "Lorenzacio" Musseta, romantyczny fresk historyczny z dziejów włoskiego renesansu, kryjącego sztylety pod maskami karnawałowych zabaw. Kształt sceniczny w Teatrze Narodowym nie przekazał ani precyzyjnie, ani sugestywnie myśli reżyserskiej, która by tłumaczyła powód wznowienia tego utworu. Czy miała to być lekcja o nieudanej rewolucji i bierności ludu, o stale odradzającej się hydrze tyranii, czy że wallenrodyzm nie popłaca, a bunt jednostki nic nie znaczy, czy potępienie upodlających metod działania? Spektakl nie ma w sobie wewnętrznej jednolitości, siły i bezpośredniości. Efektowna dekoracja, interesujące nawet wysiłki Z. Wardejna w roli tytułowej - to zbyt mało, aby uznać wieczór teatralny za wartościowy.

Problem komedii. Tak, na przykładzie kilku granych w Warszawie obecnie (i dawniej) komedii widać wyraźnie, że to jest u nas, już problem. Nie umiemy grać komedii. Stwierdzenie pozornie zbyt ostre, bo przecież zdarzają się pozytywne wyjątki; zjawisko jednak jest na tyle powszechne i niepokojące, że można fakty uogólnić: nie umiemy grać komedii. Pierwszy grzech główny; brak tempa i lekkości. Tempa rozumianego wszechstronnie, jako szybka, płynna zmiana sytuacji i scen, szybkie (ale wyraźne) wymawianie zdań, błyskawiczność riposty i wzajemnych reakcji. Tempo, rytm musi być zróżnicowane, dostosowane do danych sytuacji, ale naczelna zasada pozostaje: nie marudzić, nie przeciągać, nie psychologizować. Właśnie. Zbyt często ciążą tu reminiscencje z dramatów psychologicznych i realistycznych. Gra komediowa opiera się przecież na odrębnej jakości. Ileż zabawy można wydobyć ze sposobu mówienia: niecodzienne akcentowanie, intonacja, dzielenie słów lub wyrzucanie na jednym oddechu, tysiące różnych kombinacji i niespodzianek głosowych. Mimika, ruchy, gesty powinny mieć odrębny walor, tworzyć swoisty kod humoru, żartu. Dołączmy do tego zabawne granie jakiegoś - rekwizytu, dowcip stroju, dekoracji, muzyki. Aktor musi - wykazać się doskonałą techniką i opanowaniem swego ciała, a także osobistym wdziękiem. Trudno, w komedii ponurak nie ma nic do roboty. Od reżysera wymagamy, aby panował nad rytmem całości i zgraniem poszczególnych elementów, aby potrafił wydobyć w przedstawieniu opalizację tekstu. Mówimy przecież nie o farsie, a o komedii, która z reguły ma różne pokłady: chcemy zobaczyć i żart, i ironię, i satyrę, i głębsze znaczenie, i poezję. Jest to zadanie trudne i cienkie dla wykonawców, ale niezbędne, jeśli naprawdę mamy się bawić, cieszyć, zachwycać.

Wszystkie te truizmy nasunęły mi się pod pióro po obejrzeniu warszawskich wieczorów komediowych. Najlepiej jeszcze, obronił się "Król Jeleń" C. Gozziego w Teatrze współczesnym, miła zabawa-baśń, wprowadzająca w ruch figurynki z commedia dell'arte, z odwiecznym morałem o prawdzie, szczerości i kłamstwie życia. Stare, satyryczne podteksty zwietrzały, zastąpiono je małymi aktualnościami na dziś. Dowcipna swoboda wstępu, lekkość i rytm scen początkowych zagubiły się w drugiej części przedstawienia w nieporadnych dłużyznach i przyciężkim prowadzeniu ról. Może w dalszych wieczorach reżyser Giovanni Pampiglione przeprowadzi korektę, skróci pewne sceny, wzmocni tempo i potrafi wyegzekwować od aktorów większą sprawność i maestrię gry. Przywróciłoby to całości urok wdzięcznej zabawy. Z aktorów najbardziej podobał mi się Truffaldino (P. Fronczewski), ruchliwy, zwinny, miły, rzeczywiście w typie tej komedii. "Parady" Jana Potockiego w Teatrze Kameralnym, przetykane scenkami Stanisława Grochowiaka, rozczarowały zupełnie. Tekst współczesny nie zachwycił. W grze ani dowcipu, ani wdzięku. Filigranowe zabawki teatru dworskiego z końca XVIII wieku wprawiono zbyt ciężką ręką w ruch. A szkoda! W komedii Szekspira "Jak wam się podoba" w Teatrze Polskim uderza pewna niespójność zamiarów i realizacji lub rozmijanie się założeń poszczególnych twórców przedstawienia. Dekoracja Teresy Targońskiej, pomyślana z rozmachem, kontrastuje zdecydowanie krąg realny i ułudy. Panująca wszędzie czerń i ciężko okryte, średniowieczne konie turniejowe symbolizują zło dworu, szerzej świata. Nagle rozjaśniona scena z fantazyjnymi pegazami, których zielonkawe skrzydła to i lot poezji, i zmyślenie, i las ardeński, fikcyjny azyl wszelkiej szczęśliwości i dobra. Scenografia ta zdawała się zapowiadać prowadzenie wieczoru w kierunku swobody, żonglującej zmiennością nastroju i podtekstów, traktującej utwór trochę jak czcigodny, odkurzony zabytek, trochę jakby pretekst do inteligentnej, zabawy na dziś. W praktyce to nie wyszło. Reżyser (Krystyna Meissner) nie ułatwiła lub nie wydobyła od aktorów tego lekkiego balansowania, które powinno zaskakiwać wciąż zmiennością dowcipu, żartów słownych, humoru gry miłości, a także nutki lirycznej czy nagłego uogólnienia. Najlepiej czuli się w swych rolach B. Pawlik (Jakub) i Z. Hobot (Probierczyk). W sumie jednak było tu jeszcze zbyt dużo celebry, rzeczy ponad potrzebę serio traktowanych, tempo gry aż piszczało o przyciśnięcie pedału. Z korzyścią można by stosować częściej nakładanie się scen na siebie, równorzędne rozgrywanie pewnych partii, lub skróty. Zdecydowana postawa reżysera - mimo szacunku dla autora, a właściwie ze względu na ten szacunek - opłaca się zawsze. Tu takiej postawy zabrakło.

Zadziwia zawsze bogactwo "Wyzwolenia". Każdy udany wariant sceniczny tego dramatu wydobywa i podkreśla inne, nowe wartości tekstu. Tak jest i w obecnej realizacji warszawskiej. To teatr wielkiej publicystyki. Osiągnięto to kosztem pewnego uproszczenia, rezygnacji z gorących wzlotów poetyckich na rzecz dynamiki dyskusji. Są tu dwie dominanty: teatr i naród. Nie krakowski, za czasów. Wyspiańskiego, ale teatr współczesny, konkretny, Dramatyczny. On właśnie ma podjąć dziś dyskusję o narodzie, z narodem, z nami. Konrad, który jest tu i poetą, i aktorem, i sobą - prowadzi rzecz na kilku planach. Przedstawienie rozpoczyna się końcem romantycznej dramy: deklamacja patetyczna "Idę z daleka..." Konrad pada krzyżem. Huragan braw przez megafon. Koniec. "Zdejmijcie mi kajdany" - to już do robotników. Potem realność sceny po spektaklu. Reżyser, aktorzy. Konrad wpada na myśl wspólnej commedii dell'arte - o Polsce. Przebieranka, gra słów, satyra (nic karykatura). Zapala się, podnieca myślą, fantazją. Nie chce końca sztuki, pragnie ciągnąć dalej grę; grę, która z każdym nowym stopniem coraz bardziej staje się rzeczywistością. Aktorom Teatru Dramatycznego, już rozebranym z kostiumów, każe być partnerami w grze-dyskusji. Rozmowa z Maskami (II akt najlepszy) to nie wewnętrzny monolog Konrada, rozbity na głosy, ale rzeczywista praca myśli, gdy dyskutanci są dostatecznie dobrymi prowokatorami do jej wydobycia i ożywienia; Zbigniew Zapasiewicz rozumie co mówi. A że mówi także z osobistym zaangażowaniem i dostateczną siłą, to rozumienie z zawiłości myśli Konrada i Masek udziela się widowni. Ich zwady na scenie o Polskę odbieramy jako nasze, do nas kierowane, aktualne. To chyba sukces aktora i reżysera (Jerzy Goliński). I chociaż przedstawienie jest nierówne aktorsko (szczególnie w pierwszym akcie) i szczegóły nie zadawalają, ratuje ono honor warszawskiego sezonu - jak dotąd.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji