Artykuły

Dokonuję selekcji negatywnej

- Aktorstwo jak każdy zawód jest źródłem utrzymania, tyle że jest pewna granica, poza którą w grę zaczyna wchodzić godność - mówi JERZY RADZIWIŁOWICZ, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Donata Subbotko: Ma pan w sobie jeszcze trochę idealizmu? Jerzy Radziwiłowicz: Jak to jeszcze? Już powinienem się wypalić? Jest we mnie oczywiście. Choć nie da się być bezkompromisowym w moim zawodzie. Miałem szczęście pracować z reżyserami wyjątkowymi, raczej nie ma ról, których bym się wstydził, ale po drodze zdarzyły się i takie, które nie były specjalnej jakości. Swój bilans i tak traktuję jako dodatni. Nie jest tak, że biorę tylko rzeczy, które gwarantują, że będą arcydziełami. Aktorstwo jak każdy zawód jest źródłem utrzymania, tyle że jest pewna granica, poza którą w grę zaczyna wchodzić godność. Trzeba się starać tej granicy nie przekroczyć, ale przed nią są role, które są rzetelnymi zawodowymi przedsięwzięciami, a przy okazji przynoszącymi pieniądze.

Czy aktor może być dzisiaj wybredny?

- Zawsze, jeśli ma ochotę. Zwykle nie obsadzamy samych siebie, ale aktor może rolę przyjąć albo nie, nazywam to selekcją negatywną.

I dużo pan wybrzydza?

- Teraz mam mniej okazji do wybrzydzania, ponieważ nie jestem tak bardzo rozrywany. W paru rzeczach nie zagrałem, bo nie chciałem, i tyle. A co się stało, że takie pytania pani zadaje?

Zastanawiam się, dlaczego pana tak mało. Wybitny aktor, którego nie ma w kinie, nie ma w telewizji. To wydarzenie, że pojawi się pan w serialu "Bez tajemnic".

- Dobrze napisany, ciekawy. Nie powinienem?

Skoro przeszedł selekcję pozytywną, to jak najbardziej tak.

- Propozycji dostaję niewiele, głównie jestem zajęty w teatrze. Telewizja i kino nie przepadają za mną w tej chwili.

Dlaczego?

- Nie analizowałem tego. Stwierdzam fakt.

Nawet w Teatrze Telewizji pana nie ma.

- A istnieje jeszcze takie zjawisko? Teatr Telewizji gdzieś zniknął. Czasami robi się tam coś, co nie jest teatrem, chociaż tak się to określa. Powstają okropne rzeczy na podstawie okropnie napisanych tekstów, widziałem takich parę. Teatr faktu czy jak to się nazywa - nie chciałem w tym grać, jeśli pyta pani o rzeczy, na które wybrzydzam. Coś o teczkach IPN. Nawet gdyby w tym była jakaś dramaturgia, to i tak bym nie chciał, ale dramaturgii nie ma. W Teatrze Telewizji nie było mnie więc dawno. Nie uważałem, żebym dobrze się czuł psychicznie, grając w czymś takim.

Niektórzy mówią, że dzisiaj aktor jest od grania, a nie od wybrzydzania. Że już nie jest autorytetem.

- Ranga zawodu aktora się zmieniła, bo zmieniły się czasy, zresztą na szczęście. Zawód aktora stał się tylko zawodem, i niczym więcej. Jeśli czasem coś z niego wynika, to dobrze.

Zaczynał pan u Stanisława Różewicza, potem byli Wajda, Godard, Rivette...

- W różnych krajach kino miało swoje wielkie okresy, które się skończyły. Kina narodowe, które niegdyś osiągały szczyty, poszły swoimi drogami. Nie mam ochoty ani powodu, żeby coś potępiać tylko dlatego, że kiedyś było inaczej. Rzeczywiście, może w filmie odchodzi pewne pokolenie, jednostki, które to kino mocno naznaczyły, jak Stanisław Różewicz czy Kuba Morgenstern, ale talenty na ich miarę pewnie się rodzą, choć zmienia się język filmowy. Na razie, zdaje się, kino wychodzi z gorszego okresu, posuchy na horyzoncie nie widać.

Chodzę do kina i wiele polskich filmów cenię. Podobają mi się, zachowują swoją odrębność. Kiedyś mówiło się o randze kina, teatru, aktora, to się wiązało z czasami, które były inne politycznie. Dzisiaj mówi się raczej o zjawiskach kulturowych, o randze konkretnego spektaklu, nie teatru w ogóle. A ludzie do teatrów chodzą, mało tego, wciąż powstają nowe teatry. Oczywiście, może nam się nie podobać to, co jest tam grane, ale zwykle tak jest, że nie powstają same arcydzieła, jest tysiące spektakli, spośród których do historii teatru przechodzą tylko rzeczy wyjątkowe. Nie pamięta się codzienności teatrów epok minionych, tylko teatr w jego przejawach najlepszych. Może się wydawać, że kiedyś było lepiej... Jestem niechętny stawianiu w pozycji pomniejszej dzisiejszych czasów w teatrze i kinie.

Ale pana w tym nowym kinie nie ma, tak jak nie ma Fronczewskiego, Treli, Stuhra, Zamachowskiego, Globisza, Kondrat sam zrezygnował... Czy to nie wielkie marnotrawstwo, że wśród kilkudziesięciu filmów, jak powstają co roku w Polsce, nie ma historii, w których moglibyście zagrać?

- Być może. Rzeczywiście tak jest w tym zawodzie, że następuje zmiana pokoleniowa, w pewnym wieku jest dużo mniej do zagrania. Większość wiodących ról w scenariuszach jest napisana dla ludzi młodych albo w okolicach czterdziestki. Miejsca dla aktorów w moim wieku czy starszych jest coraz mniej. Czasem ktoś tam się gdzieś pokaże w epizodzie, zawsze jakiś dziadek jest potrzebny, ale przecież to nie o to chodzi.

Miał pan wątpliwości, żeby przyjąć rolę w inspirowanym tragedią w Jedwabnem "Pokłosiu" Władysława Pasikowskiego?

- Nie, a jakie?

Niektórzy, w tym pewien znany polski aktor, mieli. Uważali, że powinniśmy kręcić filmy o tym, jak Polacy ratowali Żydów w czasie wojny, a nie o tym, jak ich mordowali.

- Można mieć taką postawę, ale należy ona do postaw, z którymi ja się nie utożsamiam. To temat, o którym należy mówić i kino również nie powinno go unikać. Kiedy w końcu Władek dostał pieniądze na ten film, poprosił, żebym zagrał wiejskiego proboszcza... Przeczytałem scenariusz, bo pierwsza rzecz, którą zawsze robię, to sprawdzam, czy tekst jest dobry, i czy jest tam cokolwiek do zagrania, bo samo wyjście przed kamerę rzeczywiście mało mnie interesuje. W tym filmie miało to sens. A Władek ma moją sympatię, bardzo go cenię jako reżysera, pracowaliśmy razem przy serialu "Glina". Było więc rzeczą oczywistą, że kiedy zaprosił mnie do współpracy przy temacie tak nieoczywistym, a dla niego koniecznym do zrobienia...

Proponując panu postać nieoczywistą, bo księdza, który pomaga bohaterowi odpokutować winę za grzech, którego dokonali jego przodkowie.

- Gram rozsądnego człowieka, tak to nazwijmy, choć akurat "rozsądne stanowisko" nie wiąże się z klerem w naszym myśleniu o tej sprawie. I dobrze, że taki człowiek się w tym filmie pojawia, choć działa w konflikcie ze swoim środowiskiem i ze swoimi owieczkami. Więc kiedy Władek zaprosił mnie do tego tematu, to trzeba było się w to wdać.

Więc czasami aktor czuje jednak posłannictwo. Dlaczego?

- Bo to kolejny element rozmowy Polaków o sobie.

Gdy patrzy pan na nasz podzielony naród, to myśli, że Polacy chcą o tym ze sobą rozmawiać, są na to gotowi?

- Oczywiście. Pytanie, czy są gotowi, to wmawianie im, że są gorsi. Dlaczego spychać Polaków do rzędu ludzi niepełnosprawnych umysłowo, dziecinnych, niedojrzałych? Dlaczego Polacy mają być niegotowi do rozmowy o sobie w każdym aspekcie? Nie uważam, żeby jakąkolwiek krzywdę zrobiła nam rozmowa o sprawach dotyczących nas samych. Może nam to wyjść tylko na dobre.

Niektórzy uważają, że najpierw trzeba pielęgnować mity narodotwórcze, a nie zaczynać od plucia w nasze orle gniazdo. To temu między innymi miała, jak sądzę, służyć źle przez pana oceniana Scena Faktu.

- W temacie Jedwabnego kij w mrowisko dawno został wsadzony i dobrze by było, żeby teraz nie unikać tego tematu, tylko normalnie o nim rozmawiać, ponieważ dosyć tych kijów w mrowiskach w naszym kraju.

Już pan wie, jaki to będzie film?

- Nie, choć czytając scenariusz, wyobrażam go sobie. Mam wrażenie, że zobaczymy poważną rzecz o tych sprawach, o których tu mówimy. Powiedziałbym, że śmiało stajemy naprzeciw tym, którzy nie chcą się przyznać do tego, co wydarzyło się w Jedwabnem. To postawa reprezentowana również w tym filmie przez większość postaci. A to nie jest właściwa postawa. Ale uważam, że jesteśmy na tyle - wszyscy Polacy - dorośli, że możemy sobie powiedzieć, co było nie tak, gdzie jest racja, a gdzie jej nie ma. Możemy to zrobić, tylko pierwsza rzecz: musimy chcieć o tym rozmawiać. Jeśli odrzuca się chęć wszelkiej rozmowy, to jest to największy kłopot.

Są tacy, co nie chcą o tym rozmawiać. Był pan na wyborach?

- Oczywiście.

Jak pan głosował: za Polską czy przeciw, jak rozróżniają niektórzy?

- Zawsze głosuję za Polską.

I pana opcja zwyciężyła?

- Moja opcja zwyciężyła.

Dlaczego spektakl, w którym pan ostatnio zagrał, został nazwany przedstawieniem "PiS-owskim"?

- Tak? Może dlatego, że zajmowanie się duchowymi sprawami narodu bywa odbierane jako własność PiS-u?

PiS lubi retorykę mesjanistyczną, a "Sprawa" Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym oparta na "Samuelu Zborowskim" Słowackiego dotyka współczesnej historii Polski, katastrofy smoleńskiej, niegodnego pochówku, krzyża, który "musiał iść za trupów głowami".

- Zatem pewnie chodzi o to, że dzisiaj pewni ludzie są przywiązani do XIX-wiecznej tradycji romantycznej tak samo jak wtedy, kiedy trzymano jej się, gdy nie istniało państwo polskie. I na ile jest teraz potrzebne takie myślenie o sobie? To jest zbyt skomplikowane przedstawienie, żeby można je było określić jako PiS-owskie lub nie-PiS-owskie. Bo można powiedzieć również odwrotnie, tylko trzeba to zauważyć. Przecież w tym dramacie adwokatem sprawy polskiej jako narodu wybranego i tego ducha, który przez Polskę idzie, jest niestety Lucyfer. To on kombinuje, jaką nas ścieżką prowadzić.

W minionej kampanii sporo było na temat diabła. Podobno dużo pan czyta. Pewien reżyser teatralny dziwił się kiedyś, że aktorzy obcują z tak wielkim tekstami, a tak niewiele w nich z tego zostaje. Pana wydaje się ta opinia nie dotyczyć...

- Nie czytają? Może ja jestem nienormalny? Każdy jakoś konstruuje siebie, różnymi ścieżkami do siebie dochodzi. Ja przez lektury. Od wczesnej młodości. A kiedy idzie się tą swoją ścieżką, to jedna książka otwiera następną. Literatura to dziwny szlak, którym się wędruje, i trafia się gdzieś na coś, co prowadzi nas do czegoś wcześniej nieznanego. Chce pani wiedzieć, co interesującego ostatnio przeczytałem, tak? "Listy z podróży" Czapka, polecam. Ale podstawą jest jądro wielkiej literatury europejskiej, czyli nazwiska wiadomo jakie. Nie wymienię żadnego, bo jak wymienię jedno, to potem sam ugryzę się w język, dlaczego to, a dlaczego robię krzywdę tamtemu. To nie ranking, to wielka wspólna podstawa. Myślę, że ci, którzy czytają, wiedzą, o czym mówię.

Wnukowi co pan czyta?

- Nie mam okazji, bo mieszka w Krakowie, ale on też się różnymi rzeczami interesuje, czasem sam mi coś wyjaśnia, co bywa, że wymaga umysłowej gimnastyki...

Dopiero teraz się pan uśmiechnął.

- To dlatego, że pani na same poważne tematy rozmawiała ze mną od początku.

***

Jerzy Radziwiłowicz - wybitny aktor kina i teatru. W latach 1972-96 związany ze Starym Teatrem w Krakowie, od 1998 r. z Teatrem Narodowym. Tworzył kreacje m.in. w spektaklach Swinarskiego, Grzegorzewskiego, Jarockiego, Wajdy, Hübnera. Zagrał w kilkudziesięciu filmach polskich i europejskich, m.in. "Drzwi w murze" i "Ryś" Stanisława Różewicza, "Człowiek z marmuru", "Człowiek z żelaza", "Bez znieczulenia" i "Biesy" Andrzeja Wajdy, "Pasja" Jeana-Luca Godarda, "W biały dzień" Edwarda Żebrowskiego, "Bez końca" Krzysztofa Kieślowskiego, "Śmierć jak kromka chleba" Kazimierza Kutza, "Jak zapomnieć o Sarajewie" Arnaud Selignaca, "Historia Marii i Juliena" Jacques'a Rivette'a oraz w serialu "Glina" Władysława Pasikowskiego. Teraz gra kanclerza Zamoyskiego w przedstawieniu "Sprawa" Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym i główną rolę w serialu HBO "Bez tajemnic" (premiera w niedzielę 16 października w HBO, godz. 20.10). Tłumacz, autor przekładów sztuk, m.in. Moliera i Pierre'a de Marivaux.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji