Artykuły

Szańczyk

"Ziemia obiecana" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

Krakowska "Ziemia obiecana" chwilami jest ostrzejsza niż ta Wajdy.

Kto wie czy Wojciech Kościelniak, specjalista od musicalowych przeróbek wielkiej literatury, nie będzie za chwilę jedynym, kto tę literaturę czyta lojalnie. Kto szuka ekwiwalentu dla wizji i pytań autorów, nie zaś wpisuje

w klasyczne kanwy własne, lepsze lub gorsze - zwykle gorsze - dygresje i skojarzenia.

Paradne, prawda? Inscenizator ceniony, ale w gatunku uważanym za pośledni, obrońcą starego czytania klasyki! Do pary trzeba mu dodać Janusza Opryńskiego, buntownika spod znaku alternatywy, który gra dziś Dostojewskiego z pietyzmem na niegdysiejszą miarę Jarockiego czy Wajdy. I usypać obu zgrabny szańczyk, którego będą bronić: wiarusy z tak różnych regimentów...

Na Dostojewskim Kościelniak skądinąd się przejechał: o jego "Idiocie" trzeba prędko zapomnieć. "Lalka" w Gdyni wyszła mu za to idealnie: znalazł groteskowy ton pozwalający metaforyzować fabułę, a nie tylko referować ją z muzyką. "Ziemia obiecana" stoi w pół drogi. Nie jest tak pysznie jednorodna jak adaptacja Prusa; inscenizatorem majtało w różne strony. Fascynowała go dynamika epoki, stąd miasto i maszyny w songach, futurystyczne ornamenty w projekcjach. Ciągnęła go społeczna krytyka kapitalizmu - ale i refleksja o przeznaczeniu, o śmierci. W rezultacie tancerze, którzy u Kościelniaka zawsze służą sensom, a nie tylko wypełniają zbiorów-ki, są tu a to pajacami w czapeczkach z Makowskiego, a to ofiarami lichwiarza, a to... kurami ośmieszającymi sielskość podupadłego dworku. Za dużo stylistyk, każda ciągnie gdzie indziej.

Interpretacja zda się ostrzejsza niż u Wajdy. Choćby w sylwetkach trzech łódzkich muszkieterów, odartych z filmowego wdzięku. Polak, Żyd i Niemiec są chłodni, oschli, ich wzajemna lojalność to raczej tylko deklaracja. Zabrakło finezji: Rafał Szumera, Dawid Kartaszewicz i Marcin Kątny, jeszcze studenci, na olbrzymiej scenie Teatru Słowackiego w skomplikowanym widowisku bronią się na poziomie poprawności, nie więcej. Piętą achillesową musicali Kościelniaka zawsze była psychologia i intymne cienkości: pogrąża to w krakowskim spektaklu właściwie całą sferę erotyki.

Można ciągnąć zarzuty - choćby Piotr Dziubek nie jest w stanie komponować bez oddechu musicalu za musicalem; braki kompozytorskiej weny dają się we znaki. Na przeciwległej szali leżą jednak sekwencje olśniewające. Śmierć w tkackiej maszynie, kiedy nad scenę wyfruwa bezkształtny kłąb lin i nie trzeba już czerwonej farby. Bankructwo dworkowej sielanki, gdy Borowiecki z Anką, skłóceni, wiozą rannego robotnika na salonowym pianinie jak na szpitalnym wózku. Cienka niebieska nitka spowijająca postacie naznaczone śmiercią, tak wiotka wobec brutalnych zdarzeń! Synteza nieużywanego pałacu Mullera jako rzędu nie-rozpakowanych pudeł: w jednym z nich uwięźnie Borowiecki, żeniąc się z Madą.

Wolę taki język czytania klasyki od dawania bohaterom Reymonta laptopów i komórek tudzież ukazywania ich pożądań poprzez spółkowanie goryla z obnażoną perkusistką. Ale ja z tego szańczyka...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji