Artykuły

Chciałem dać sygnał szaleństwa

- W pracy nad rolą towarzyszyła mi również myśl Pedro Calderona de la Barki z "Życia snem": "Zdrajca zdrajcą zostanie, nawet gdy zdrada przeminie". Bywa, że człowiek, który nie może zmazać zdrady - brnie w nią jeszcze mocniej - mówi KRZYSZTOF GLOBISZ o swojej roli w "Dolinie nicości" w Teatrze Telewizji.

Z Krzysztofem Globiszem rozmawia Jacek Cieślak

Zagrał pan główną w rolę "Dolinie Nicości" według powieści Bronisław Wildsteina. Nie obawiał się pan podjąć tematu lustracji, wciąż dzielącego Polaków? Zbliżenie - czytaj więcej

Krzysztof Globisz: Nie, ponieważ nie podszedłem do niego w sposób personalny, tylko wyobraziłem sobie sytuację, jaka może się zdarzyć w każdym układzie politycznym. Starałem się przedstawić problem lojalności i jej braku. Zastanowić, czy mamy prawo do przekroczenia cienkiej granicy, za którą robi się przyjacielowi świństwo. W pamięci miałem wspomnienie księcia kardynała Sapiehy, metropolity krakowskiego z trudnych powojennych czasów. Ponieważ był stale inwigilowany i zmuszany do spotkań z oficerami UB, napisał, że przeprasza wszystkich, których mógłby nieumyślnie ujawnić w trakcie przesłuchań. Uświadomiłem sobie, że nawet człowiek wybitny może mieć problem, jeśli znajdzie się w podobnej opresji.

Obaj główni bohaterowie spektaklu padają ofiarą represji. Myślę, że większość widzów będzie im współczuć i zda sobie sprawę, że w momencie brutalnych prześladowań też mogliby podpisać lolajkę. Problem polega na tym, że pana bohater zaczyna być aktywnym współpracownikiem SB, który podsuwa oficerowi pomysły na złamanie kolegi.

- Pierwszy krok może być wymuszony, ale kolejne są kwestią sumienia. Powinno paść pytanie: jak się wycofać z współpracy? Oczywiście, to kwestia nie tylko odwagi, ale i sprytu. Można było mieć przecież korzyści i starać się mniej szkodzić, co, rzecz jasna, jest wciąż podłością, chyba jednak mniejszą.

Pana bohater tworzy faustowską wizję świata, wmawiając sobie, że jest złem, które dobro czyni.

- W pracy nad rolą towarzyszyła mi również myśl Pedro Calderona de la Barki z "Życia snem": "Zdrajca zdrajcą zostanie, nawet gdy zdrada przeminie". Bywa, że człowiek, który nie może zmazać zdrady - brnie w nią jeszcze mocniej.

Ciekawy jest wątek dziewczyny. Wiąże się z pana bohaterem, cynicznie mówiąc, że nie chce być z przegranymi, tylko w namiocie wodza. Zauważa pan takie postawy?

- Przecież one są bardzo popularne. Powiem nawet, że inne są mniej zauważalne. Na tym polega życie, które obserwujemy. Rzecz wyraża się nawet w języku. Kiedyś krytykowaliśmy nowomowę partyjnej nomenklatury, która zakłamywała rzeczywistość, a dzisiaj mamy język piaru. Używają go politycy, biznesmeni, ludzie mediów. Oczywiście nie porównuję zbrodniczego systemu z sytuacją, gdy ludzie sami dokonują złego wyboru.

Interesowało się panem SB?

- Kiedy przyszedłem do krakowskiej szkoły teatralnej w 1976 r., ku mojemu zdziwieniu znalazłem się na liście osób zaproszonych na zebranie PZPR. Nie miałem krakowskiego zaplecza, niewiele z tego rozumiałem, ale na spotkanie nie poszedłem. Byłem potem w Socjalistycznym Związku Młodzieży Polskiej, jednak tylko przez miesiąc. Niewykluczone, że pomogło mi spotkanie ze Stanisławem Pyjasem. Nie był to sympatyczny epizod. Przyszedł do naszej szkoły po zajęciach na zebranie z I rokiem. Traktował nas jak idiotów, którzy przyjechali do Krakowa i nie rozumieją sytuacji politycznej, choć są już pełnoletni. To nie do końca było prawdą. Wkrótce się dowiedziałam, że Pyjas zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Potem nie należałem już do żadnej organizacji, poza związkiem "Solidarność". Tym pierwszym.

Dystansuje się pan od polityki?

- Wychodzę z założenia, że powinienem być apolityczny. Mam tak samo dobre stosunki z ludźmi prawicy, jak lewicy. A nawet prawicy prawicy i lewicy lewicy. Moja ocena człowieka nie ma nic wspólnego z jego światopoglądem. Może jestem naiwny, bo wypowiedzi niektórych moich znajomych o skrajnych poglądach, są bardzo radykalne i nie zgadzam się z nimi. Mimo to doceniam wartość tych ludzi. Mają nietuzinkowe osobowości, przede wszystkim zaś siłę i determinację.

Taka otwartość jest dziś źle widziana. Rządzi znów zasada "Kto nie z nami, ten przeciwko nam".

- To straszny błąd. Na przykład Bronek Wildstein ma radykalne poglądy, nie pochwalam tego, że ujawnił spisy teczek, a mimo to go cenię. Jego radykalizm jest potrzebny jako bicz na hipokryzję w życiu politycznym i społecznym: żebyśmy się nie zagłaskali, nie uwierzyli, że jest bardzo dobrze. A przy okazji to niezwykle uprzejmy i towarzyski człowiek. Spędziliśmy kilka miłych wieczorów, w przeszłości.

Jak zrozumieć ostatnią scenę spektaklu, w której pana bohater oddala się w dziwnym pląsie?

- Chciałem dać sygnał szaleństwa, choroby.

Jak, pana zdaniem, spektakl zostanie odebrany?

- Na festiwalu "Dwa Teatry" bardzo źle go ocenili jurorzy. Nawet rozmawiałem z przewodniczącym Krzysztofem Zanussim, który mówił, że to absolutnie nieakceptowalne. Reżyser uważał, że odbiór publiczności był dobry. Poczekajmy na oceny widzów.

Jerzy Stuhr i Jerzy Trela powiedzieli, że jako jeden z nielicznych aktorów z dawnego zespołu Starego potrafi pan stworzyć kreację w nowym języku teatralnym.

- Chcę uczestniczyć w tworzeniu nowego teatru. To dla mnie ciekawe, również dlatego, że wielu młodych reżyserów było uczniami naszej krakowskiej szkoły. Jednocześnie muszę powiedzieć, że czasami mam kłopoty ze zrozumieniem motywacji młodej generacji. Sens zadawania pytania "dlaczego?", które jest dla mnie ważne, bo pozwala mi wyjaśnić wiele spraw - został przez nią podważony. Dlatego, kiedy reżyser nie daje odpowiedzi, pytam sam siebie.

Czy to znaczy, że nowy teatr jest robiony nieświadomie?

- Efekt dziwności bywa ważniejszy niż logika. Kiedyś reżyserzy przychodzili na próby z konkretnym pomysłem. To nie znaczy, że wszystko mieli zapięte na ostatni guzik. Jednak wiedzieli, w jakim kierunku zdążają. Teraz dopiero na podstawie efektu prób zaczyna się interpretować sztukę czy scenariusz.

Rozrzuca się bierki i patrzy, co z tego wynika?

- Trochę tak. Zjawisko jest opisane przez współczesnych filozofów, którzy diagnozują kulturę jako mozaikę odpadów poddawanych recyklingowi. Ale może młodzi reżyserzy mają tak rozwiniętą świadomość, że przeczuwają zjawiska, za którymi ja nie nadążam. Dlatego praca z nimi jest fascynująca. Teraz jesteśmy przed premierą nowego spektaklu Jana Klaty według prozy Conrada. Szukam miejsca w nowej formie, bo na pewno nie mogę grać tak jak kiedyś w telewizyjnym "Tajnym agencie" Krzysztofa Zaleskiego. Inna jest teraz narracja, na pewno nie psychologiczna.

Jak pan podszedł do roli Kmicica w "Trylogii" Jana Klaty, w której musiał pan przebić kreację Sienkiewicza, Hoffmana i Olbrychskiego?

- Daniela nie da się przebić. Ale mogłem pokazać postać w krzywym odbiciu, z ironią. Nie jestem fanem Sienkiewicza, dlatego zdekonstruowałem jego bohatera. Nawet kiedy staje się dobry - jest pozytywny w kategoriach bogoojczyźniano-maryjnych, a więc gatunku świętości, której nie akceptuję. Ale że lubię wszystkie postaci literackie, chciałem, żeby pan Andrzej mimo wszystko był sympatyczny.

Sparodiował pan na scenie nawet jazdę konną Daniela Olbrychskiego, pokazując niesamowitą technikę. Czy patronem był Tadeusz Łomnicki?

- Zawsze jest. Tak jak Gustaw Holoubek. Spotkałem się z nimi, grałem. Próbuję ich pośmiertnie połączyć, zaprzyjaźnić ze sobą, choć mam też oczywiście współczesnych idoli.

Nawiązując do "Krótkiego filmu o zabijaniu", stwierdził pan, że pana bohater jeździł na rowerze, był ubogi, ale miał ideały. Później przesiadł się na motorynkę, potem do małego fiata, a dziś może jeździ maybachem.

- Taka bywa droga degradacji młodzieńczych ideałów.

Pana nie uwiodły gadżety kapitalizmu?

- To jest naturalne, że chcemy mieć. Przecież moja obecność w serialach jest związana z tym, że zarabiam na godziwe życie rodziny. Ale rzetelnie. Uważam, że aktor, który ma finansową stabilizację - może spokojniej oddać się sztuce. Teraz w Starym Teatrze, poza spektaklem Janka Klaty, przygotowuję się do roli Sędziego w "Panu Tadeuszu" Mikołaja Grabowskiego, a także Jeckylla i Hyde'a w warszawskiej Polonii. Gdybym nie miał drobnych oszczędności, zatruwałbym się myśleniem o sytuacji rodziny. Nie daj Bóg, goniłbym za groszem.

Co pan chciał powiedzieć Donaldowi Tuskowi podczas sławetnego spotkania w Krakowie?

- Styl wypowiedzi był związany z kabaretowym sposobem prowadzenia uroczystości. Bardzo lubię Donalda Tuska, dlatego do głowy by mi nie przyszło, żeby go obrażać. Tymczasem reszta świata politycznego dopatrywała się niegrzeczności.

Ale premier też wyglądał na skonfundowanego!

- Powiem tylko, że sprawa została pozytywnie wyjaśniona!

***

Dolina Nicości 20.30 | TVP 1 | poniedziałek

Milczenie jest złotem 9.25 | Canal+ | czwartek

***

Krzysztof Globisz (1957), jeden z najważniejszych polskich aktorów średniego pokolenia. Zadebiutował na scenie jako Karl Rossman w "Ameryce" Franza Kafki w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu (1980). Od 1981 r. związany ze Starym Teatrem w Krakowie, gdzie stworzył kreacje w "Życie snem", "Ślubie", "Śnie srebrnym Salomei" Jerzego Jarockiego, "Wzorcu dowodów metafizycznych" i "Karierze Artura Ui" Tadeusza Bradeckiego, a ostatnio w "Trylogii" i "Weselu Orgaza". W warszawskim Teatrze Narodowym grał w "Nocy listopadowej" i "Sędziach" Jerzego Grzegorzewskiego. Na ekranie zasłynął rolą młodego adwokata w "Krótkim filmie o zabijaniu" Kieślowskiego. We "Wszystko, co najważniejsze" Glińskiego zagrał Aleksandra Wata, u tego samego reżysera stworzył postać kapelmistrza orkiestry wojskowej w "Długim weekendzie". Anioł Giordano w "Aniele z Krakowa" i "Zakochanym aniele", Ojciec w "Lejdis", Marian w "Ki". Niedługo zobaczymy go w "1920 Bitwa warszawska".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji